Marek Szołtysek: Gęsi na rynku
Były takie czasy, że po rybnickim rynku i jego bocznych ulicach, zwłaszcza
w okolicach Nacyny, chodziły kury, kaczki i gęsi. Skupmy się jednak na gęsiach, bo listopad to w naszej tradycji taki gęgający miesiąc.
Na podzim, czyli jesienią, najczęściej w połowie listopada, na dawnym Śląsku ludzie mieli dużo do zrobienia. Były to prace nie tyle ciężkie,co wymagające skupienia i cierpliwości. Do tego typu zajęć należało łuskanie grochu i fandzoli, czyli fasoli, albo czesanie i przędzenie lnu.
Jednak najbardziej popularne było szkubanie, czyli darcie pierza. A pierze było potrzebne na zogowki, czyli poduszki oraz pierzyny i kołdry. Te szkubki to była praca bardzo czasochłonna i polegała na odrywaniu pierza, czyli miękkiej części pióra od twardego kłomka, co po polsku nazywa się stosina. W czasie tej czynności kawałki piór fruwały po całym domu, toteż każda gospodyni chciała mieć tę brudzącą robotę wykonaną szybko. I tu przydawała się pomoc sąsiedzka.
Zatem sąsiadki spotykały się w grupie liczącej pięć, a czasami i więcej osób i tak wspólnie szybko kończyły robotę. Natomiast ostatni dzień szkubek to wyszkubki, nazywane też - fyjderbal, czyli pierzasta zabawa. Wówczas gospodynie dawały zwykle dobre jedzenie, a już na pewno nie brakowało wtedy kołocza lub krepli, czyli pączków. Ogólnie rzecz biorąc szkubki to nie tylko sąsiedzka pomoc, ale też forma rozrywki, kiedy można sobie poklachać, czyli poplotkować, pośpiewać oraz poopowiadać roztomajte bery, bojki i wice.
Dlaczego jednak gęsi, zwane też na Śląsku – gynsi, liwy, husi albo hansi, kojarzą się z jesienią, a głównie w listopadem? Związane jest to z kalendarzem gęsiego żywota. Takie małe piliki albo pilynta, czyli małe gąski, wykluwały się na wiosnę, a jesienią były już dojrzałe do oszkubania i zjedzenia. Dlatego w listopadzie, kiedy już na dworze nie rosło nic co mogłyby zjeść, ptaki zabijano, zostawiając jedynie gąsiora i kilka dorodnych gęsi „na młode”, czyli dla podtrzymania gatunku w następnym roku.
Symbolicznym dniem, przed którym należało pozabijać gęsi – był dokładnie 11 listopada. Wtedy w kalendarzu był dzień św. Marcina. Dlatego na obiadach królowały wówczas w niedzielę „świętomarcińskie gęsi”, zaś w tygodniu krupnioki z gęsiej krwi i podrobów, a także wyjątkowo smaczny gęsi fet, czyli smalec. A nasi przodkowie jesienią jadali naprawdę dużo gęsiny, bo te ptaki hodowano dawniej masowo z powodu ich piór. Przecież tylko dla jednego członka rodziny potrzebna była pierzyna z pierza z dwunastu gęsi i zogowek, czyli poduszka z trzech gęsi.
Zatem dawne masowe hodowanie gęsi potwierdza, że od wiosny do jesieni spotykało się je na każdym kroku. Tylko naprawdę bogaci rybniczanie mogli sobie pozwolić na luksus kupowania pierzyn. Przeważająca większość gęsi hodowano nawet w ścisłym centrum miasta. Bo przecież koło domów były szopki, gdzie trzymano kury, kaczki i właśnie gęsi. I ten drób wypuszczano „na świat”, by sobie nazbierał coś do zjedzenia. Dodatkowo gęsi się pasło, wyprowadzając je na nieużytki wzdłuż dróg, koło stawów i na nadbrzeża rzeki Nacyny. Tam dodatkowo gęsi mogły sobie poszukać żywności na dnie. Również podczas pływania gęsi były wymyte. Dlatego około sto lat temu widok w centrum Rybnika kur, kaczek i gęsi nikogo nie dziwił.
Myślę więc sobie, że w nawiązaniu do tradycji taka gęś mogłaby się stać, drugim po rybie zwierzęcym symbolem Rybnika. A może nawet gęś stanie się liderem? Bo przecież w ciągle zanieczyszczonej Nacynie ryby z rybnickiego herbu nie przeżyją. Słynne od paru lat rybnickie nutrie mają przerąbane. Gołębie znad rynku są systematycznie płoszone przez sokoły. Może więc trzeba rozpocząć u nas program „zagęsiania Rybnika”? Mogą nad Nacyną powstać dla gęsi drewniane budki. Gęsi nie będą kopać nor i niszczyć nadbrzeża. Rybniczanie będą mieli kogo dokarmiać i robić sobie selfie. A co najważniejsze, chyba żadnemu urzędnikowi nie przyjdzie do głowy, że gęś, „rybnicka gęś”, jest szkodliwym gatunkiem inwazyjnym.
Tekst i fotomontaż: Marek Szołtysek