Strona główna/Aktualności/Marek Szołtysek: Wyprawa do kościoła

Marek Szołtysek: Wyprawa do kościoła

31.03.2024 Jeżech z Rybnika

Na przełomie XIX i XX wieku ogromna rybnicka parafia liczyła około 25 tysięcy wiernych, którzy w każdą niedzielę przychodzili na mszę do jedynego wtedy parafialnego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej. Ale w jego środku mieściło się zaledwie 3 tysiące wiernych, a msze były tylko cztery. Stwarzało to głównie dwa problemy.

Z odległych krańców dawnej rybnickiej parafii drogę do kościoła pokonywało się piechty, wozem drabiniastym albo bryczkąPROBLEM PIERWSZY - ŚCISK
Podczas mszy rybniccy parafianie albo przebywali wewnątrz kościoła w „nieludzkim ścisku”, albo stali na dworze. W tej sytuacji nie może nas dziwić, że co pobożniejsi parafianie z dalszych miejscowości przychodzili do kościoła już w sobotę późnym wieczorem. W ciepłą noc siadywali oni pod kościołem i całą noc modlili się, śpiewali pieśni, klachali i drzemali, zaś wcześnie rano na pierwszą mszę wchodzili jako pierwsi, tuż po otwarciu świątyni przez kościelnego. Gdy jednak było zimno, zatrzymywali się na całą noc w licznych rybnickich karczmach, gdzie nie tylko rozgrzewano się kawą, ale również piwem czy gorzołą. Zdarzało się więc, że nad ranem niektórzy parafianie lekko chwiejnym krokiem i w dobrym nastroju spieszyli się zająć miejsce siedzące w kościele. Takie przypadki potwierdza ks. Emil Drobny w książce z 1931 roku pt. „Kościół św. Antoniego” na stronie 14.

PROBLEM DRUGI - ODLEGŁOŚĆ
Kolejnym problemem dla rybnickich parafian była odległość z domu do kościoła. Przykładowo parafianie z Książenic mieli do kościoła Matki Boskiej Bolesnej 9 km, z Ochojca - 8 km, z Radoszów - 8 km, z Chwałęcic - 7 km, z Przegędzy 7 km, z Kamienia, drogą przez las - 6 km, z Jejkowic - 5 km, natomiast w lepszej sytuacji byli mieszkańcy Wielopola, Ligoty czy Orzepowic, którzy do kościoła szli zaledwie ok. 3 km.

Co bogatsi gospodarze jeździli na msze bryczkami, czasami zaprzęgano też wóz drabiniasty, na który zabierano sąsiadów i znajomych. Większość jednak szła pieszo na skróty lasami, zabłoconymi polnymi ścieżkami i drogami, które w porach słoty przypominały często bagno. Chodzono więc boso lub w drewnianych pantoflach, zaś buty trzymano w torbach lub przewieszone przez ramię.

Kiedy już doszli do centrum Rybnika, to szukali jakiegoś miejsca do obmycia nóg z błota i dopiero wówczas zakładali „niydzielne szczewiki”. Takich miejsc mycia nóg było dawniej w Rybniku kilka. Jedni myli się przy napełnionych wodą kamiennych basenach strażackich, które mieściły się kiedyś w kilku punktach miasta, m.in. koło karczmy Świerklaniec. Większość jednak myła nogi w przydrożnych rowach, czyli krzikopach, w rzece Nacynie oraz przy studniach uprzejmych rybnickich gospodarzy.

Przykładowo Gerhard Konsek tak mi to opisał:

„Mieszkaliśmy z całą rodziną w domu na terenie szpitala przy ulicy Rudzkiej i w każdą niedzielę i święta przechodziły obok nas tłumy. Ludzie zatrzymywali się przy studni, która była w ogródku przed domem przy ulicy Rudzkiej z numerem „20”. Kobiety ubrane po chłopsku zawijały szerokie kiecki, myły nogi i zakładały buty”.

A jak tę długą drogę do kościoła wspominał Jerzy Karkowski z Kamienia?

„Nikt nie mówił, że do kościoła jest daleko. Po prostu chodziło się tam i koniec. Dla nas młodych był to nawet bardzo przyjemny sposób na spędzanie wolnego czasu. To była dla nas przyjemna wyprawa do kościoła. Szło się przez las całymi grupami, żartowano, rozmawiano i było wesoło. Lubiliśmy te niedzielne wyprawy, bo po Mszy nie szło się zaraz do domu, ale czekało do popołudnia, do nieszporów. W międzyczasie szliśmy kupić sobie do cukierni jakieś ciastko czy napić się oranżady. Później po nieszporach znów całą rozgadaną grupą wracało się do domu”.

Tekst i fotokopia: Marek Szołtysek

do góry