Marek Szołtysek: Z Rybnika do Wisły
Z Rybnika do Wisły-Uzdrowisko jest zaledwie 65 km, które samochodem możemy pokonać w około godzinę albo na rowerze w cztery godziny. Pociągiem zaś dojedziemy tam w niecałe dwie godziny. A po co tam jechać? Po prostu czym dla Polski jest Zakopane, tym Wisła jest dla Śląska!
W dzieciństwie wielokrotnie chodziłem z rodzicami w niedziele do kościoła w Wiśle. Mój ojciec znał tam proboszcza i raz żartowali, że poza sezonem to mały góralski kościółek, zaś latem to katedra dla turystów z całej Polski. Ks. Karol dowcipnie mawiał, że poznaje, kto jest skąd:
„Jak idę zbierać ofiarę z koszyczkiem, to małe kwoty wrzucają szporobliwe (oszczędne) Ślązoki i Poznanioki. Jak wrzucają dużo - to Polacy z byłego zaboru austriackiego. Niestety nie rozpoznaję turystów z byłego zaboru ruskiego, bo ich pewnie za dużo nie ma w niedzielę w kościele, bo to ciągle tereny misyjne i jeszcze nie wiedzą, jak dzień święty święcić /.../”.
Tyle żartów, ale ktoś zapyta: Co robiliśmy tak często w niedzielę w Wiśle?
Jak sięgnę pamięcią, często wyjeżdżałem z rodziną na wycieczki w Beskidy. To rajzowanie było drogie? W hotelu czy pensjonacie to zawsze jest spory wydatek, ale pod namiotem jest znacznie taniej. Dawniej oczywiście wszystko było o wiele prostsze, bo biwakowanie było darmowe i dozwolone wszędzie.
W Wiśle najczęściej namiot rozbijaliśmy nad samymi brzegami rzeki Wisły obok miejsca, gdzie dziś jest dworzec autobusowy. Wodę do picia braliśmy z okolicznego strumyka, zaś myliśmy się w krystalicznie czystej wtedy wiślanej wodzie. A co z ubikacją? Przecież krzaków nie brakowało! Na takim dzikim polu namiotowym było też dawniej bardzo cicho i bezpiecznie.
Turystów było mało, nikt nie miał radia do słuchania muzyki ani nie było pijackich imprez do białego rana. Po prostu po zmroku wszyscy „razem z kurami” szli spać, bo po ciemku świeciła tylko taszlampa, czyli latarka na baterie, która jak wiadomo ma ograniczone możliwości.
Jeszcze sprawa jedzenia. To też było proste: chleb, masło, jajka, ser, dżem, jakaś konserwa, do tego ogórki i pomidory. Raz w ciągu dnia na turystycznej kuchence gotowało się ajntop, czyli gęstą zupę warzywną. I to wszystko. Mięsa prawie nie jedliśmy, bo w sklepach w słusznie minionym okresie komunizmu były pustki. Takie spartańskie życie pod namiotem było szczytem moich wyobrażeń o cudownym podróżowaniu. Kiedyś nawet zapytałem rodziców:
Patronem górników jest św. Barbara, hutników - św. Florian, a kto jest patronem przebywających na kempingach? Niestety, rodzice nie wiedzieli, zaś zakonnica ucząca mnie religii powiedziała, że „kempingowcy” to nowa moda i jeszcze świętego patrona się nie dorobili.
To jednak nie osłabiło mojej miłości do wyjazdów pod namiot. Pochwalę się nawet, że do dzisiaj tak podróżuję. Jest to też czas z książką, bez komputera i telewizora. A właśnie. Ostatnio przeczytałem na kempingu książkę niemieckiego naukowca Michaela Hasemanna. Wprawdzie tytuł jest religijny - „Milczący świadkowie Golgoty”, ale w istocie to książka historyczna. Ta lektura niespodziewanie dała mi odpowiedź na owe pytanie z dzieciństwa: Kto jest patronem od kempingów?
Otóż autor tłumaczy, że według najnowszych badań podczas Drogi Krzyżowej pomagający Jezusowi - Szymon Cyrenejczyk - nie był jerozolimskim rolnikiem, jak dotąd twierdzono. Był on pielgrzymem z Cyreny w Libii, który przybył aż 1800 km do Jerozolimy na Święto Paschy. Owszem, Ewangelie według św. Marka i św. Łukasza mówią wprawdzie, że rzymscy żołnierze zmusili Cyrenejczyka do pomagania Jezusowi, gdy on szedł z pola.
Tak, ale było to POLE NAMIOTOWE (!) pod murami Jerozolimy, gdzie nocowali pielgrzymi, których nie było stać na wynajęcie mieszkania.
Sprawdziłem to w starożytnych tekstach biblijnych. W wersji łacińskiej ów Szymon wracał „de villa”. Właśnie to jerozolimskie pole namiotowe nazywano „villa”. Podobnie jest też czasami dzisiaj, kiedy duże pola kempingowe nazywa się z angielska „camping village”.
Zatem „kempingowcy” - także ci z Wisły - mają już swojego patrona. Jest nim Szymon Cyrenejczyk.