Krzysztof Wielicki: Facet wisiał na kominie na Śląsku a myślał "Lhotse w Himalajach"
- W naszym środowisku Śląsk był „najmocniejszy”. Koledzy, w tym i ja, porzuciliśmy wyuczone zawody - na Śląsku nie brakuje kominów... Tak rodziły się nasze marzenia. Facet wisi gdzieś na belce remontowej, wałkiem zasuwa, a myśli „południowy Lhotse”. Podczas prac wysokościowych budowaliśmy zespół - opowiada himalaista Krzysztof Wielicki, jeden z "lodowych wojowników", którzy napisali historię polskiego himalaizmu.
9 maja Krzysztof Wielicki spotkał się z rybniczanami w bibliotece w ramach Tygodnia Bibliotek.
Jak to jest, że największe sukcesy polski himalaizm święcił w czasach szarego PRL i beznadziei stanu wojennego? Przecież zachodnie ekspedycje miały bajkowy sprzęt, Polacy jedynie okulary spawalnicze, a mimo to, to Pan i Pana koledzy pisaliście historię - pytaliśmy Krzysztofa Wielickiego, zdobywcę „Korony Himalajów”, pierwszego człowieka, który zimą wspiął się na Mount Everest.
- Moje pokolenie miało niewyobrażalną potrzebę pisania historii. Nie pisaliśmy jej w latach 50, czy 60. albo pisaliśmy ją słabo i to z różnych względów, głównie społeczno-politycznych. W tym czasie Europejczycy szli do przodu, mieli wielkie osiągnięcia, a my nic. Dlatego ruszyliśmy w góry, by zapisać Polaków, to miało też trochę patriotyczne podłoże - przyznał nam Krzysztof Wielicki, piąty człowiek na ziemi, który zdobył Koronę Ziemi i Karakorum.
Paradoksalnie PRL Wam pomagał, bo uciekaliście od tej szarości? Bogate społeczeństwa stają się wygodne. Gdy jest komfortowo, nie ryzykujemy - zagadujemy Wielickiego.
- PRL nie pomagał dosłownie. Ale w jakimś sensie pomagało nam to, że w Polsce była beznadzieja, a w takiej beznadziei żyliśmy pasjami. Rzeczywiście, mieliśmy największe sukcesy, kiedy w Polsce była bieda. Trudno było osiągnąć wówczas jakiś sukces w pracy zawodowej, wszyscy mieli to samo, czyli prawie nic. Pralkę Frania, niektórzy mieli Malucha, średnia klasa czyli nic. Dlatego marzyliśmy i jak ktoś miał pasje, to uciekał od tamtej rzeczywistości na oceany, morza, w góry… Zwykle bogate społeczeństwa mają sukcesy. A u nas bida aż piszczała, a mimo to moje pokolenie miało największe sukcesy. Byliśmy „biedoki”, ale wierzyliśmy, że innym dokopiemy.
Ale przecież zamiast profesjonalnego sprzętu, którym dysponowali himalaiści z Zachodu, Wy mieliście sztrykowane sweterki i okulary spawalnicze… - zauważamy.
Sprzęt nie jest decydujący, to człowiek decyduje o sukcesie. Sprzęt daje pewien komfort, pomaga, ale to człowiek idzie na szczyt - mówi nam Krzysztof Wielicki.
Rozmawiał Aleksander Król
Na Śląsku nie brakuje kominów
Podczas spotkania z Czytelnikami w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej w Rybniku, himalaista opowiadał o wspinaczkowych umiejętnościach zdobywanych na śląskich kominach i przyjaźni rodzącej się podczas prac wysokościowych.
- W naszym środowisku Śląsk był „najmocniejszy”. Koledzy, w tym i ja, porzuciliśmy wyuczone zawody - na Śląsku nie brakuje kominów... Tak rodziły się nasze marzenia. Facet wisi gdzieś na belce remontowej, wałkiem zasuwa, a myśli „południowy Lhotse”. (red. czwarty co do wielkości szczyt ziemi o wysokości 8515 m n.p.m. na granicy Nepalu i Chin). Podczas prac wysokościowych budowaliśmy zespół. Dziś jadą w Himalaje, spotykają się w stolicy - Francuz, Niemiec, Polak i wybierają na zasadzie: „raz, dwa, trzy, kierownikiem będziesz ty”. My budowaliśmy swój team podczas pracy, potem też na wspólnych wyjazdach w skały, Tatry, Alpy, Dolomity. Ta droga była niezmiernie ważna. Mieliśmy stałych partnerów do wspinania. Żyliśmy życiem klubowym - opowiadał Krzysztof Wielicki na spotkaniu autorskim w bibliotece prowadzonym przez Dariusza Korytko, autora książki „Piekło mnie nie chciało”.
Wszyscy kochali się w Wandzie Rutkiewicz
W klubie rodziły się przyjaźnie i fascynacje. Wilecki opowiadał m.in. o Wandzie Rutkiewicz, pierwszej Europejce, która stanęła na szczycie Everestu i pierwszej kobiecie na K2.
- W Wandzie wszyscy się kochali, cały klub, ale bez wzajemności. Zresztą nikt by z nią nie wytrzymał. To była naprawdę piękna kobieta i świetna wspinaczka. Tylko kobieta może być tak zdeterminowana. Faceci często odpuszczają, a Wanda nigdy nie odpuszczała, była zawzięta, musiała być najlepsza, musiała każdemu dokopać, tak mają panie - mówił Krzysztof Wielicki.
Wspomniał, że Wanda Rutkiewicz była jedną z jego pierwszych instruktorek, studiowała na tym samym wydziale we Wrocławiu, choć trochę wcześniej. - Wprowadziła mnie do klubu. Pierwsza kobieta na K2, trzecia na Evereście. Była tam przed nami. My w 80. roku wchodziliśmy na Everest, ona w 78 - wspominał Wielicki.
- Andrzej Zawada mówił nam: „baba weszła a wy nie wejdziecie”? Ale ta „baba” umówiła się z kardynałem Wojtyłą. Mówi mu - „ty jedź do Watykanu, ja na Everest”. I proszę, 16 października "dymek" w Watykanie, a Wanda na Evereście. Co ona zrobiła! Otrzymała nawet taki telegram, który brzmiał mniej więcej: „dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia doszliśmy tak wysoko”. Niesamowita kobieta. Mogła być wzorem nie tylko dla dziewczyn, też dla facetów - mówił Krzysztof Wielicki.
Jednocześnie przyznał, że z Wandą Rutkiewicz w górach nie było łatwo.
- Na co dzień była słodka, a na wyprawie wychodził z niej diabeł. Nie łatwo się z nią współpracowało. Miała pewien poziom, wspinała się bardzo dobrze, miała swoją ideę, swoje pomysły, była jednostką - mówił.
Przyznał, że Wanda Rutkiewicz była samotna. - Jesteśmy stadni, potrzebujemy innych. Potrzebujemy mieć osoby bliskie. Łatwiej trudne chwile przejść z osobami bliskimi, tak samo sukces nie smakuje tak w samotności, trzeba mieć z kim go dzielić. U Wandy tego trochę zabrakło. Ona wracała na Sobieskiego, na swoje 6 piętro, a tam pusta „chałupa”, nikogo nie ma. W tej działalności, kiedy raz wraca się z tarczą, a innym razem na tarczy strasznie ważne było to, by ktoś był obok. Gdy my, z Jurkiem Kukuczką wracali do domu, to wiadomo - ogródek, sąsiad, pół litra „soku”, zapominaliśmy o górach. A Wanda jeszcze nie miała resetu, reset jest w życiu ważny - mówił Wielicki.
- Szkoda, że zaginęła bo Wanda miała szansę być pierwszą kobietą, która by Koronę Himalajów zrobiła. No, ale życie - mówił Wilecki.
Andrzej cały czas kaszlał
Niestety, wśród jego kolegów więcej było takich, którzy nie wrócili do domu. Pytany o śmierć urodzonego w Zabrzu himalaisty Andrzeja Czoka (zginął tragicznie 11.1.1986 na Kanczendzondze), Wilecki przyznał, że popełniono błędy, ale nie były one umyślne.
- Łatwo to oceniać z pozycji fotela. Tylko świadkowie, którzy są na miejscu mogą coś powiedzieć. Oczywiście, błędy wszyscy popełniają. Nie są to umyślne błędy - mówił.
- Naszym było to, że nie rozpoznaliśmy, że Andrzej ma początki choroby wysokościowej, czyli obrzęku płuc. Dlaczego? Bo Andrzej cały czas kaszlał, jak tylko wyszliśmy z bazy. Lekarz przez telefon mówił: „weź tabletki”. Sądziliśmy, że coś ma z krtanią, nie sądziliśmy, że rozwija się obrzęk płuc. Dopóki szedł wystarczająco szybko, to nie mógł go mieć. Dopiero w ostatni dzień gdy weszliśmy na 7600 metrów, to przyszedł pół godziny po nas, to było ostrzeżenie, ale nadal nie sądziliśmy, że to jest obrzęk płuc. Nasza wiedza była znikoma. To był 1986 rok. Lekarz był w bazie. Ustaliliśmy, że my pójdziemy z Jurkiem pierwsi na szczyt, bo byliśmy lepiej zaaklimatyzowani, wróciliśmy z Lhotse, a Przemek i Andrzej poczekają na nas. Jak Andrzej gorzej się poczuje to zejdą w dół, a jak lepiej, to pójdą po nas na szczyt. Wychodząc z bazy o 5 rano, była u nich cisza, nic się nie działo. Sadziliśmy że śpią i rano zdecydują czy idą do góry czy na dół. Dopiero jak z Jurkiem zeszliśmy ze szczytu, zobaczyliśmy, że ich nie ma. Dowiedzieliśmy, że Andrzej jest chory i tego samego dnia zmarł w obozie trzecim - wspominał Wielicki.
Ktoś musiał pójść do Celiny powiedzieć o śmierci Jurka Kukuczki
Kilka lat później Krzysztof Wielicki musiał zawiadomić żonę o śmierci urodzonego w Katowicach Jerzego Kukuczki (zginął 24 października 1989 na Lhotse w Nepalu)
- Nie byłem na tej wyprawie, wróciliśmy do kraju z Lhotse, „nie zrobiliśmy jej”. Jurek mówi: „to ja jadę”. Ta rywalizacja z Messnerem (red. Włoch Reinhold Messner - pierwszy człowiek, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum) trwała, choć było już po zdobyciu przez Kukuczkę „korony”. Zaproponował, byśmy jechali z nim, ale ledwo wróciliśmy. Niestety stało się. Ktoś musiał pójść do Celiny. Z prezesem do niej poszliśmy. W zasadzie nic nie powiedzieliśmy, jak Celina nas zobaczyła, to wiedziała o co chodzi. To jedna z trudniejszych chwil w moim życiu - mówił Krzysztof Wielicki.
Czy nie myślał o tym, by skończyć ze wspinaczką? Bo śmierć kolegów? Bo rodzina w domu?
- Ludzie nie idą w góry po śmierć, idą po życie, nikt nie myśli o tym, że nie wróci, każdy ma nieuzasadnioną, nieuprawnioną do końca pewność - „ja, a nie wrócę”? Ta wiara jest bardzo potrzebna, bo inaczej nie wyjechałbyś z domu. Zawsze byliśmy przekonani, że wrócimy - mówi Krzysztof Wielecki.
Pierwszy człowiek na Evereście zimą
Pewnie dlatego nie wahał się, gdy przyszedł telegram z informacją o tym, że zamiast wiosenną, jedzie na Everest zimą.
- Wzięli mnie z rezerwy, bo ktoś wypadł z drużyny. Cieszyłem się, bo lubię zimę, ale myślałem, że jadę do roboty, a nie że będę wchodzić na Everest - opowiadał Wielicki.
To była ich szansa. Inni pisali historię latam, zimą nikt wcześniej nie wszedł na najwyższy szczyt świata, w ogóle nie zdobywano zimą ośmiotysięczników.
- Moje pokolenie miało potrzebę zapisania się w historii dyscypliny. „To może Himalaje zimą”? Zawada od razu wybrał Everest, mierzył zawsze najwyżej - wspominał.
Udało się. 17 lutego 1980 roku Wielicki jako członek narodowej wyprawy na Mount Everest pod kierownictwem Andrzeja Zawady, wspólnie z Leszkiem Cichym dokonali pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik.
- Rodzi się pytanie, czy ta zimowa eksploracja rozwinęłaby się w ogóle, gdyby nie udało nam się wejść na Everest. Nasza społeczność mogłaby uznać - no nie da się w Himalajach zimą. Ale skoro weszliśmy na Everest, to i na inne też się da - mówi Wielicki, który oprócz Everestu jest jeszcze pierwszym zimowym zdobywcą Kanczendzongi i Lhotse, a zatem trzech spośród czterech najwyższych szczytów świata, które jako jedyne przekraczają 8500 m wysokości.
W ciągu kolejnych lat Polacy zdobyli największe szczyty ziemi zimą, bo uwierzyli, że to możliwe. Anglicy nazwali ich „lodowymi wojownikami”.