Powrót do Juliusza Rogera
Przypomnieli postać zapomnianą i wciąż nie dość znaną – Juliusza, a właściwie Juliusa Rogera, lekarza, społecznika, miłośnika natury, inicjatora budowy rybnickiego szpitala. Młodzi ludzie z Teatru Powrotów pokazali licznie przybyłej publiczności spektakl „Juliusz”, a wczorajszy występ w bibliotece głównej zakończyła owacja na stojąco.
"Juliusz" to pierwszy spektakl Teatru Powrotów. Zdj. Piotr Bukartyk/TZR
- Powracamy do Rybnika i powracamy do pieśni i postaci, które są zapomniane – mówił reżyser Mateusz Zbigniew Suchan, przedstawiając Teatr Powrotów i to, czym chce się on zajmować.
A na scenie, w tytułowej roli zobaczyliśmy aż dwóch Juliuszów: Eryka Pawłowskiego i Krzysztofa Marka.
– Muszę nauczyć się polskiego i śląskiego, na razie nie rozróżniam ich za bardzo. Wydaje mi się, że kiedy tutejsi mówią po polsku nadają temu pewną regionalną barwę – mówi Julius Roger w spektaklu Teatru Powrotów, który działa pod auspicjami Teatru Ziemi Rybnickiej.
A spektakl wypełnia muzyka i pieśni, które Juliusz zbierał. Poznajemy go jako niezmordowanie pracującego doktora i pasjonata tego, co śląskie – natury, pracy, ludzi i ich pieśni, jak „Koniczku siwy, pokaż mi dziwi, przepłyń bez Dunaj” czy „(...) Miły Boże, mocny Boże, już koniczki som we wozie, zaprzyngane som (...) Jeszcze ja na wóz nie byde siodała, bom jeszcze progom nie dziękowała. Dziękuję wam miłe progi, chodziły tam moje nogi, już nie bydom".
Roger tak się angażuje, że zupełnie pomija siebie, bo to opowieść o naszym Niemcu, który zbawiał świat, ale go nie zbawił, bo umarł...
Twórczynie i twórcy spektaklu "Juliusz". Zdj. Piotr Bukartyk/TZR
– Nurtowało mnie, jak ustosunkować się do postaci świętej za życia, której nie da się nie lubić? Julius Roger zmarł w wieku 46 lat, co dla miejscowych było niemożliwym szokiem, więc go sobie beatyfikowali. Od razu. Dla nas, współczesnych, Roger nadal jest postacią niezwykle inspirującą, ale też rodzajem pracoholika, którego zabija pycha w służbie ludziom – mówi nam rybniczanin Mateusz Zbigniew Suchan, z którym rozmawialiśmy o spektaklu i zespole Teatru Powrotów.
Dlaczego grupa młodych ludzi sięga po „prapradziadka” Rogera?
To efekt naszych badań etnograficznych i śląskich pieśni, które Juliusz zbierał, a my zaczęliśmy rearanżować. Wracamy do postaci odsuniętej na boczny tor, do zasłużonego dla regionu Niemca i niesamowitego społecznika, który skupia wokół siebie lokalną społeczność, bo jest lekarzem, ale przede wszystkim dlatego, że z ogromnym szacunkiem podchodzi do miejscowych – razem z nimi świętuje na weselach i płacze na pogrzebach, zbiera ich pieśni, a przy tym zarządza wieloma podmiotami medycznymi w regionie i jeszcze zajmuje się badaniami. Ile żyć tak naprawdę prowadzi Juliusz Roger? Razem z aktorami i scenarzystką spektaklu Wisenną Bartoszek zaczęliśmy się zastanawiać, jak dziś rezonuje ta postać. Dla nas Roger nie jest już tak idealny jak dla żyjących w jego czasach, kiedy wszyscy ciężko pracowali i nie było oczywiste, że Juliusz jest pracoholikiem. Dla nas jest osobą, którą zabija pewien rodzaj pychy – brak umiejętności oddania któregoś z zadań innym i brak pogodzenia się z tym, że jeżeli nie on, to nikt inny nie zrobi tego dobrze.
Pan by go polubił?
Na pewno! Roger był też miłośnikiem Horacego, pisał poezję, był zaangażowany w badania natury… Mógłbym się z nim zaprzyjaźnić i pewnie toczylibyśmy wiele rozmów, również o tym, jak sobie nawzajem współczujemy. Juliusz Roger, ciągle przepracowany i biorący na siebie kolejne zobowiązania, jest podobny do mnie, do naszych aktorów i pewnie do wielu z nas. I to była ta nić porozumienia z Rogerem, ale zyskaliśmy też coś więcej – możliwość przejrzenia się w lustrze Juliusza Rogera. Na fotografiach jest wychudzony, wygląda jakby zapominał jeść. To człowiek, który ma świadomość swojej chorowitości, a jednak wybiera drogę do kompletnego zapracowania się, a w konsekwencji do śmierci, najprawdopodobniej na zawał serca, w wieku czterdziestu paru lat. Dla współczesnych mu był świętym za życia i to, że zmarł tak młodo, było też powodem do snucia teorii spiskowych związanych z jego śmiercią, potęgowanych jeszcze przez inskrypcję na nagrobku, która nie zgadza się z numerem psalmu, z jakiego pochodzi. A dla nas cenna staje się możliwość spojrzenia na siebie przez tę postać.
Jaki zatem jest ten wasz „Juliusz”?
Dwoisty… To monodram na dwóch aktorów: Rogera gra Krzysztof Marek i Eryk Pawłowski – ten drugi utożsamia jego intelektualną i społecznikowską stronę, pierwszy jego cielesność, fascynację naturą i tym, co ludowe i ludyczne. I właśnie ta dwoistość Juliusza musi prowadzić do konfliktu, wokół którego toczy się nasz spektakl. To opowieść o tym, jak pogodzić ambicje i działania prospołeczne z kosztami, jakie się z tym wiążą. I nasz spektakl opowiada o pewnej niemożności pogodzenia tego, albo przynajmniej o tym, jak godny współczucia i zupełnie rozczulający jest człowiek, kiedy tego próbuje. Obraz Juliusza powstał z mozaiki różnych informacji – Roger nie pozostawił po sobie zbyt wielu zapisków, wiemy, że pisywał do „Gazety Rybnickiej”, pozostawił za to spory materiał etnograficzny. Niemiec, który przyjeżdża na rolnicze tereny Śląska, gdzie ludzie nie mówią po niemiecku, łapie z nimi nić porozumienia dzięki fascynacji folklorem, bo jest postacią na wskroś romantyczną. Zebrał „Pieśni ludu polskiego na Górnym Śląsku”, które w spektaklu wykonują pieśniarki Marta Konsek i Hanna Łukoszek, a muzykę Macieja Liszki i Piotra Tkocza uzupełniają opracowane elektronicznie przeróżne dźwięki z regionu czy wiolonczela Antoniny Liszki. Do postaci Rogera podchodzimy z ogromnym szacunkiem, ale i współczuciem. Mamy świadomość, że praca na Górnym Śląsku była i jest fetyszem, rodzajem bożka. I znaleźliśmy w Juliuszu element, który jest nieoczywisty dla jemu współczesnych, którzy posługiwali się optyką dużo łatwiej wychwalającą pewien kult męczeństwa i przeciążania się do granic możliwości, po to, żeby działać dla ludzi. To jest piękne, ale bywa, że prowadzi donikąd.
To pierwsza produkcja Teatru Powrotów. Nazwa pewnie nieprzypadkowa.
To zespół ludzi powracających do Rybnika ze studiów i zajęć, które nas pochłonęły. Wyjechaliśmy w przeświadczeniu, że nie wrócimy do Rybnika, zakładając, że Katowice to minimum, ale najlepiej będzie nam w Warszawie, a nawet w Berlinie, bo przecież jest niedaleko. Wyjechaliśmy, by odbyć swoją wielką podróż, poznać świat, swoich mistrzów i sprawdzić, które wartości nadal są nasze. A teraz wracamy, często z ludźmi, których poznaliśmy na tej drodze, by tutaj zrobić w końcu coś wspólnie. Drugi sens nazwy naszego teatru to powroty do żywej kultury, do postaci, które były zasłużone dla regionu, a kompletnie zniknęły z naszej pamięci, do kultury folkowej oraz do pieśni z tego regionu i do badania, czemu służyły dawniej i jak mogą nam służyć dziś. Z Teatrem Powrotów kolędowaliśmy w Trzech Króli z nieśpiewanymi już kolędami i pastorałkami: „Chodźmy do Betlejem, czym prędzej pasterze, niechaj każdy co mo do Dzieciątka bierze”, i to się spodobało! Stawiam na teatr korzeni, na teatr badawczy, bliski lokalnej społeczności. Takie teatry powstawały już w latach 60., razem z Grotowskim, a uczył mnie tej praktyki Włodzimierz Staniewski w Ośrodku Praktyk Teatralnych w Gardzienicach, który kończyłem. W teatrze najciekawsze wydają mi się spisywane dawniej, a niewykorzystywane dziś wątki i mądrości. Wychodząc z tego korzenia, chcemy rodzić pąki i rozrastać się właśnie tutaj, sprawdzając, co jeszcze pozostało z tej naszej żywej kultury. Chcemy umiejętnie ją przybliżać, tak by nie trąciła cepelią.
Ale jak to zrobić?
I to jest być może jedno z moich życiowych wyzwań. Pewnie dość trudne, bo zamknęliśmy tradycje i kulturę w gablotach i w skansenach. A przecież pieśni można wyciągać z szuflad, rearanżować, nadawać im nowy sznyt, zresztą mamy ku temu sprzyjającą koniunkturę, bo przeżywamy właśnie kolejną chłopomanię. Tym bardziej że pieśni oraz zwyczaje i tradycje mogą cementować i integrować lokalną społeczność, co jest dziś niezwykle cenne w tej naszej zglobalizowanej rzeczywistości. Funkcjonujemy w kryzysie więzi rodzinnych i sąsiedzkich, brakuje nam więzi związanych z miejscem – przenosimy się z punktu A do B i jesteśmy zupełnie wykorzenieni. A żywa kultura daje nam poczucie przynależności do miejsca, spójności i bezpieczeństwa oraz więzi z drugim człowiekiem na zupełnie innym poziomie. Dla mnie teatr, a szerzej rozumiejąc rytuał czy właśnie żywa kultura, która jest tworzona przez społeczność, może wypełnić tę pustkę i dać jakiś rodzaj impulsu do pomyślenia o czymś więcej, bo to nie jest tak, że możemy dobrze funkcjonować bez „czegoś więcej”. Gdy ktoś umiera, przydaje się poezja, gdy kładziemy spać nasze dzieci, przydaje się pieśń… Ta kultura była dobrze przemyślana, zawsze była po coś i dziś jej wypieranie zwyczajnie się na nas mści. Mści się tym, że nie mając kontaktów z ludźmi, jesteśmy sami, a w pojedynkę łatwiej wpadamy w życiowe pułapki i uzależnienia. Dlatego tak bardzo zależy mi, by tworzyć tutaj taką właśnie kulturę, by w Rybniku powstało małe centrum wszechświata dla miejscowych, najbardziej swojskie, jak tylko się da – to pewna misja mojego życia w Rybniku i mojego tutaj powrotu. Dlatego tak piekielnie ważny jest dla mnie hajmat – jestem emocjonalnie związany z miejscem, w którym się urodziłem i dorastałem, otoczony wielopokoleniową rodziną, dźwiękami z kopalni Jankowice i ptaków za oknem. Łatwiej mi było ukochać ten Śląsk, bo towarzyszyła mi kultura, bazująca na przywiązaniu do wartości rodzinnych. Dziś patrzę na nie niebezkrytycznie, ale jednak życzliwie. I ten mój hajmat stawia przede mną pewne zadania do wykonania, wymaga, żeby o niego dbać, wymaga zredefiniowania myślenia. Hajmat jest zobowiązaniem.
Ten hajmat to też młodzi ludzie z Teatru na Pół, który Pan prowadzi…
Działamy już czwarty rok, zrobiliśmy razem kilka spektakli, które łączy temat współczucia. Grupa liczy dziś 42 członkiń i członków z różnych miejscowości. Przyjeżdżają do Rybnika nie po to, albo nie tylko po to, żeby przyuczać się do zawodu aktorskiego, bo Teatr na Pół nie jest o tym. Nasz teatr jest opowieścią o społeczności, o uczeniu się współpracy i odpowiedzialności, o byciu z innymi. Dla mnie to przystanek na drodze tych „młodych dorosłych”, na którym uczą się bycia razem i wymagania od siebie, a to, czy ktoś z nich trafi na politechnikę, czy do szkoły aktorskiej, jest nieistotne – przecież nie potrzebujemy rocznie 40 nowych aktorów, ale potrzebujemy 40 pięknych ludzi rocznie. Co najmniej tylu!
