Strona główna/Aktualności/Kultura i rozrywka/Staramy się ugościć rybniczan

Staramy się ugościć rybniczan

13.12.2023 Nasz wywiad działa

Chociaż nie ma Facebooka ani Instagrama, wszyscy w Rybniku znają Janka Grzonkę, właściciela jednej z ostatnich takich księgarń w Polsce. Pan Janek wita wszystkich w Orbicie szerokim uśmiechem i doskonale wie, co lubimy czytać…

Staramy się ugościć rybniczan - mówi Janek Grzonka z księgarni Orbita. Zdj. Daniel WojaczekMogłoby się wydawać, że praca księgarza jest spokojna, wręcz senna, a u Was jak w ulu. Klienci przychodzą jeszcze przed otwarciem, dzwonią telefony. Ile odbierze ich Pan w ciągu dnia?
Wszystko zależy od pory roku. W okresie przedświątecznym jest ich sporo, a w podręcznikowym to już setki, nie nadążamy wówczas z ich odbieraniem. Śmiejemy się, że dla naszych klientów jesteśmy przysłowiową deską ratunku, bo często mówią, że „przeczytali już cały internet”, a nie znaleźli, więc „wy na pewno macie tę książkę”. Wiadomo, duże sieci nie odbierają telefonów, a takich zwykłych księgarń jak nasza już praktycznie nie ma. Jesteśmy dinozaurami.

Na palcach jednej ręki można by policzyć tradycyjne księgarnie na całym Śląsku…
Skala jest nawet szersza - w całej Polsce to jedna, maksymalnie dwie ręce. Przy czym, trzeba zaznaczyć, że chodzi o księgarnie takie jak nasza, bo dla mnie księgarnia jest miejscem, w którym są książki, a nie zabawki, tornistry, kubki czy znicze w listopadzie.
Instytut Książki, chcąc ratować małe księgarnie, wprowadził program ich certyfikowania. W pierwszej edycji warunkiem uzyskania takiego certyfikatu było to, że księgarnia musiała mieć 50 procent dochodu z książek. Ten zapis mnie zdumiał, wdałem się nawet w telefoniczną dyskusję, pytając, czy po lewej stronie mam mieć książki, a po prawej chłodnię z mięsem, przez co się na mnie obrażono. Nie umieli uwierzyć, że my 99 procent dochodu mamy z książek. Okazało się, że ten 50-procentowy wymóg był nie do spełnienia w większości wypadków, dlatego kryterium obniżono do 35 procent. A i tak w całej Polsce znaleziono zaledwie 85 księgarni, które mają 35 proc. dochodu z książek. My chcemy, by Orbita była stricte księgarnią, a nie sklepem wielobranżowym.

Z drugiej strony nie dziwię się, że u innych pojawia się dodatkowy asortyment, bo każdy ratuje się, by przeżyć. W tym tygodniu zamknęły się trzy księgarnie w Polsce. Nie oszukujmy się, czas dla handlu stacjonarnego nie jest dobry. To widać też w naszym mieście. Idąc do Orbity, mógł Pan liczyć puste witryny…

Dawno zamknęła się Sowa, zamykają się sklepy, a Orbita kwitnie. Czyli można?
Staramy się ugościć naszych klientów i oni to czują. Ale nie ma ich już tylu co kiedyś. W grudniu miną 34 lata, odkąd Orbita działa w Rybniku, więc mamy porównanie. Dawniej nasza załoga liczyła 8, 10 osób, teraz są 4 osoby. Handel stacjonarny wymiera, a powodów jest wiele.

Dawniej mieszkańcy Boguszowic, Niewiadomia czy Chwałowic raz w tygodniu przyjeżdżali na tzw. „miasto”, by coś kupić. Teraz w każdej dzielnicy są markety. Te mikroświaty wypełniają dyskonty albo mniejsze formaty należące do sieciówek, które mają wszystko od A do Z. A jeżeli ktoś tam nie kupi tego, czego chce, to odpala internet…

W naszej wsi, a to mały przysiółek, jest paczkomat, one są wszędzie! Nie ma po co przyjeżdżać do centrum. A kłód rzucanych pod nogi księgarzom jest szczególnie dużo. Zabrzmi to nieracjonalnie, ale nas dobijają podręczniki. Bo te dla uczniów szkół podstawowych są darmowe i dostarczają je szkołom bezpośrednio wydawcy edukacyjni. Księgarze są całkowicie pominięci.
A ponieważ wydawcy muszą zmieścić się w widełkach finansowych określonych przez ministerstwo, większe koszty przerzucają na podręczniki dla liceów, których cena szybuje w górę. I to dla nas kolejny cios, bo rodzice, którzy przez 8 lat byli przyzwyczajeni do tego, że dziecko dostaje darmowy podręcznik, nagle zderzają się
z rzeczywistością - muszą sami wyłożyć pieniądze i to kosmiczne. A to jeszcze nic.

Te 8 lat podstawówki zupełnie wyrzuca ze świadomości dzieci i rodziców księgarnie. W efekcie zdarzają się sytuacje, że przychodzą do nas uczniowie podstawówki i pytają, czy mogą u nas wypożyczyć książkę. Dzieciaki nie wiedzą, co to jest księgarnia. Nie są przyzwyczajone. A tym starszym uczniom i ich rodzicom - gdy na podręczniki do liceów muszą wydać masę pieniędzy, księgarnia nie kojarzy się z czymś pozytywnym. W naszej branży nie tylko wszystko stoi na głowie, ale jeszcze na niej tańczy.

Prężnie działająca biblioteka jest dla Was konkurencją?
Raczej jest odwrotnie. Współpracujemy z biblioteką, dostarczamy nasze książki na spotkania autorskie, których organizuje się tam teraz wiele. Choć panie z biblioteki są często zdziwione, jak trudno dziś sprzedać książkę nawet z autografem autora.

Koszty życia bardzo podskoczyły, a książka nie jest towarem pierwszej potrzeby. Nie zawsze na nią wystarcza.

Uświadomił mi to jeden z klientów, który powiedział, że mamy fajną, ciepłą zimę, to może pozwolić sobie na więcej książek. Wracając do biblioteki, myślę, że to dobra symbioza. Im więcej ktoś czyta, tym chętniej kupi książkę na własność.

Wspomniał Pan, że mijają 34 lata, odkąd Orbita działa na rynku. Jak zaczęła się ta przygoda?
Rozpoczęła ją ciocia. Wcześniej była tutaj księgarnia wydawnictw radzieckich. Takie cuda miały miejsce w - jak to mówią - „słusznie minionym systemie”. Na terenie Polski było kilka takich księgarń i, co ciekawe, cieszyły się one naprawdę dużym powodzeniem. Rosjanie ściągali z Zachodu różne publikacje, rozbierali na czynniki pierwsze, tłumaczyli i drukowali, nie płacąc przy tym żadnych praw autorskich. To były czasy kiedy albumy w języku rosyjskim były jedynymi dostępnymi na rynku, dlatego ludzie chętnie je kupowali. Ciocia była kierownikiem rybnickiej „Knigi”.
W okresie przemian 89/90 roku dostała propozycję prywatyzacji tej księgarni. Był jeden haczyk. Ktoś, kto przejmował taką radziecką księgarnię, chcąc z niej zrobić polską, zaczynał z całym tym towarem, który tam się znajdował. Zaczęliśmy więc z bardzo ciężkim bagażem, który trzeba było zapłacić, a który w całości wylądował na skupie makulatury. Szybko zmieniony został szyld z „Knigi” na „Orbitę”. Choć sam szyld stłukł się podczas wykonywania elewacji w latach 90. i od tego czasu nie mamy żadnej reklamy nad wejściem. Podchodzimy do tego przekornie. Parę miesięcy temu mieliśmy nawet klientkę z Bydgoszczy czy Torunia, która pytała: „Dlaczego nie macie państwo szyldu?”. Ale potem stwierdziła, że może i dobrze, bo ich księgarnie miały, a już się zamknęły.Zdj. Daniel Wojaczek

Przychodził Pan tu już jako „łebek”?
Od 7.-8. klasy pomagałem cioci w każdą sobotę, każde wakacje. Początki księgarstwa w Polsce rodziły się na dworcach - wszyscy pamiętamy książki sprzedawane na leżakach, a z naszej handlowej perspektywy te początki to Kraków i Warszawa, gdzie jeździliśmy po towar. Co tydzień w niedzielę nad ranem buszowałem wśród książek na giełdzie w Krakowie, pamiętam pana z nyski, który sprzedawał kiełbaski... Fajne to były czasy. Nasze samochody przejeżdżały wówczas 100 tysięcy kilometrów rocznie. Dziś już nie jeździmy, wszystko przywożą kurierzy.

Kot, który swego czasu rządził w Orbicie, należał do Pana?
Kubusia przywiozła ciocia właśnie z takiej jednej wyprawy po książki do Warszawy. Był potrącony, długo mieszkał w księgarni. Ciocia kocha koty, ma je też w domu. Potem w Orbicie mieliśmy drugiego kociaka Huberta, szukaliśmy dla niego domu. Niestety ktoś go potem źle potraktował. Przykra historia. W Katowicach też była księgarnia, w której żyły dwa koty.

Wszyscy w Rybniku znają pana Janka z Orbity, a ilu Pan zna klientów z imienia?
Całkiem sporo, ale od imion jeszcze lepiej zapamiętuję twarze, a często też to, co lubią czytać. Czasem klienci nie muszą nawet pytać o jakiś nowy tytuł, a ja już mam to w dłoni. A to działa w dwie strony. Pamiętam, jak kiedyś, gdy wycieczki samolotowe nie były jeszcze tak popularne, na lotnisku w Warszawie o 3 czy 4 nad ranem usłyszałem: „Dzień dobry, panie Janku”. Rybniczanie pozdrawiają mnie też np. podczas zakupów w markecie, ale bez przesady. Celebrytą nie jestem.

Bo nie chwali się Pan jajecznicą na Facebooku czy Instagramie. Jak to możliwe, że tak popularna osoba w ogóle nie ma social mediów?
Jakoś tak wyszło. Może z braku czasu. Skupiam się na życiu w realu. Instagram ani Facebook jakoś nas nie interesują.

Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że życie przeniosło się do sieci. I to w każdym aspekcie. Wydawcy książkowi wolą przekazać za darmo nowe pozycje youtuberom, osobom, które tworzą książkowe profile, niż właścicielom księgarń.

Musimy mocno prosić nawet o to, by wydawcy podmienili nam książki, które wystawiamy na witrynie, a które w lecie żółkną i bledną na słońcu, przez co nie nadają się do sprzedaży. Mimo że to reklama dla wydawców, wcale o taką podmiankę nie jest łatwo. Tymczasem bookstagramerzy są zasypywani książkami.Zdj. Daniel Wojaczek

Nie chciałby Pan tak jak Mateusz Banaszkiewicz z Młodych Panów osobiście polecać książek na Instagramie albo Facebooku?
Tak, myśleliśmy o tym. Mamy już nawet sprzęt, Kasia ma aparat, by nagrywać, ale przeszkadza nam ten chroniczny brak czasu. Poza tym lata lecą, staramy się trochę wyhamować. Wprowadziliśmy już nawet 7-godzinny dzień pracy, a raczej mamy otwarte przez 7 godzin, bo przychodzimy wcześniej, by ogarnąć inne rzeczy, i to zdaje egzamin. Próbujemy łapać ten modny work-life balance.

Wszyscy znamy Janka w pracy, a jaki jest Janek w domu?
Często zmęczony. Praca z ludźmi jest wspaniała, ale bardzo absorbująca. Janek w domu próbuje się wyciszyć. Czyta książki, trochę gotuje - robię świetne makarony od A do Z. No i razem z Kasią patrzymy w las. Uwielbiamy to. Mieszkamy na wsi. Cisza, spokój… Staramy się celebrować wolny czas. To ważne szczególnie teraz, w okresie przedświątecznym. Do samej Wigilii będziemy mieć maraton.

Co sprzedaje się teraz najlepiej?
„Odrzania” Zbigniewa Rokity, Bralczyk sprzedają się bardzo dobrze, ale nie tylko. Cieszę się, gdy polecam starego Folletta, albo Jeffreya Archera, a klienci są zadowoleni i chętnie odkrywają ich na nowo.

Przeczytał pan wszystkie polecane przez siebie książki?
Czytam dużo, ale wszystkich nie przeczytałem. Z dziewczynami dzielimy się tematami. Każdy ma swój - Kasia i Wiola szeroko pojętą beletrystykę, z kolei ja z Dominiką „wyrywamy sobie” kryminały. [śmiech]

Pod choinkę podaruje Pan Pani Kasi książkę?
A chciałby pan, żebym wisiał na tej choince? [śmiech] Chociaż tak naprawdę wszyscy, cała nasza rodzina dostaje książkę na święta i każdy jest zadowolony.

Rozmawiał Aleksander Król

Redaktor Naczelny
Aleksander Król
do góry