Strona główna/Aktualności/Miasto/Józef Meisel: Nie mieliśmy aparatury, mieliśmy (..)

Józef Meisel: Nie mieliśmy aparatury, mieliśmy wyostrzone zmysły...

29.10.2024 Nasz wywiad działa

Józef Meisel przez pół wieku leczył rybniczan. W medycynie, w zawodzie lekarza tak wiele się zmieniło od czasu 1952 roku, kiedy rozpoczynał praktykę, do 2023, kiedy ją kończył, że w swojej książce „Mój Juliusz” pan Józef porównał to do zmian w lotnictwie, które dokonały się na przestrzeni jednego wieku. Lekarz z połowy XX wieku przypominał trochę pilota dwupłatowca, który miał do dyspozycji tylko drążek, okulary, mapę i kompas. Zaś ten z XXI wieku jest trochę jak pilot Airbusa, z całym jego potężnym wyposażeniem. Szpitali, w których pracował pan Józef, już nie ma. Zmieniły swoją funkcję. W Juliuszu działa dziś Edukatorium, w szpitalu przy Rudzkiej funkcjonuje Uniwersytet Ekonomiczny, a w tym przy Żorskiej jest szkoła muzyczna…

Nie mieliśmy aparatury, mieliśmy wyostrzone zmysły...Panie Józefie, w swojej książce „Mój Juliusz” napisał Pan, że nie wierzy w powołanie. Proszę rozwinąć tę myśl.
Myślę, że słowo „powołanie” jest nadużywane, bo ono jest czymś, co daje nam niebywałą moc i władzę. Człowiek powołany może rozgrzeszać, skazywać, ale być też gotowym do nadzwyczajnych poświęceń, nawet do oddania swojego życia. Myślę, że takich ludzi, którzy spełnialiby te wszystkie warunki, jest niewielu. Mówi się, że być księdzem to znaczy być powołanym, ale w kontekście lekarza oczekuje się tego samego. Tego oczekiwania wielu z nas, między innymi ja, nie jestem w stanie spełnić, bo nie wiem, jak bym się zachował w jakiejś ekstremalnej sytuacji, gdzie musiałbym zaryzykować swoje życie albo życie osób, które ze mną pracują.

Wspomniał Pan, że to powołanie daje moc. Wam, lekarzom, daje często moc przedłużania życia…
Gdy życie wygasa, ludzie wierzący mówią „bo Pan Bóg tak chciał, już przyszedł czas…”. Dzisiaj lekarz mówi: „Hop hop, panie Boże, poczekaj, ja jeszcze mam coś do powiedzenia. Poczekasz jeszcze na tę duszyczkę, bo zrobimy najpierw transplantację serca, jakiś przeszczep”. W tym sensie medycyna spiera się o człowieka z Bogiem. Dzisiaj wielu z nas żyje na ersatzteilach. Ilu ludzi ma rozmaite protezy? Dlatego tak wiele osób żyje powyżej osiemdziesiątki? Nasi dziadkowie dożywali 65. roku życia i tak był też wyznaczony pułap emerytury – wtedy mało kto do niej dożywał.

Skoro nie było to powołanie, to jak Pan został lekarzem?
Zdawałem maturę w 1952 roku, 7 lat po wojnie. Wtedy lekarzy było mało. Nie myślałem wcale o medycynie, interesowała mnie biologia, lubiłem ten przedmiot w szkole, sam sekowałem żaby.
Wspominam, jak ojczym mojego serdecznego kolegi pytał mnie: „Kim ty chcesz być?”. Mówiłem: Nie wiem.
„A umiesz patrzeć na krew?”. – Umiem. „No to idź na medycynę”. No i poszedłem, ale nie dostałem się od razu, bo moi rodzice jeszcze wtedy prowadzili sklep cukierniczy, prywatny biznes. Dlatego nie zostałem przyjęty „z powodu braku miejsc”. Dopiero potem, po roku, kiedy rodzice stracili ten prywatny interes, mogłem już napisać „pochodzenie robotnicze” i zostałem przyjęty.

Czy zaraz po studiach rozpoczął Pan praktykę w najstarszym rybnickim szpitalu, czyli „Juliuszu"?
Nie było tak łatwo. Pracę bez problemu dostałbym na kopalni i o wiele lepszy miałbym zarobek, ale ja nie chciałem być, jak większość moich kolegów „zabiegowcem”. Większość chciała zostać chirurgami albo ginekologami, a mnie interesowała interna. A w Rybniku już wtedy był duży oddział, który prowadził przedwojenny lekarz, doktor Pawłowski. Chodziłem do niego na praktyki, podyplomowe staże, ale niestety nie było miejsca w naszym szpitalu. Zacząłem szukać w okolicy i ostatecznie zdecydowałem się na oddział gruźliczy w Wilchwach.
Potem doktor Bezeg, którego podczas odrabiania stażu na chirurgii w przychodni kolejowej zastępowałem, bo był myśliwym i jeździł na gon - załatwił mi miejsce na kolei. „Przyjdź na kolej, tam dostaniesz mundur, dostaniesz wolne bilety”. I te darmowe bilety mnie kusiły, bo można było na nich jeździć po Polsce i za granicę. Już miałem umowę podpisaną, ale na szczęście w Juliuszu otwarli oddział chroników. Pani doktor Kryger, została jego ordynatorem, a jej zastępcą doktor Tarabura, który zapytał mnie, czy nadal chcę pracować na internie. Powiedziałem: „naturalnie!”. Zrezygnowałem z Wilchw, z kolei i zacząłem pracę na internie, na której zostałem już do końca.

Jak wyglądała praca w „Juliuszu”?
Tak naprawdę w „Juliuszu” zaczynałem pracę wcześniej jako „salowa”, a potem „pielęgniarka przyuczona”. To był rok 1952 we wrześniu, kiedy nie dostałem się na studia. Musiałem coś robić… Najpierw w laboratorium pracowałem jako „taki przynieś-wynieś”, potem powoli dopuszczano mnie do prostszych badań, wreszcie do liczenia bardziej skomplikowanych rzeczy (wtedy nie liczyło się np. erytrocytów, hemoglobiny tak jak dzisiaj automatycznie za jednym pobraniem w automacie, tylko każdą krwinkę osobno liczyliśmy pod mikroskopem).
Potem przeniesiono mnie razem z całym laboratorium na Rudzką, gdzie otwarto po odbudowie zniszczony szpital. Pamiętam, że to była rocznica Rewolucji Październikowej w 1952 roku. Musiało być otwarte na listopad, śpieszono się z tym otwarciem, dlatego było wiele niedoróbek. Otwarto tam ortopedię i chirurgię. Razem z kolegą chodziliśmy tam na „drugą zmianę” pomagać na sali operacyjnej. Nie było klimatyzacji, dlatego chirurdzy operowali w nocy.

W dzień na Rudzkiej było zbyt gorąco?
Latem to był koszmar, by operować, więc te zabiegi przenosili na noc, bo było chłodniej. To była wtedy nasza klimatyzacja. Całą pracę dostosowywano do warunków, jakie występowały. Dziś jest na odwrót. W ogóle od pogody wiele rzeczy zależało.
Nasze laboratorium było w suterenach. Jak padały deszcze, to w Nacynie podnosiła się woda i wtedy wszystkie fekalia wybijały do naszych pomieszczeń laboratoryjnych i rentgenowskich.

W książce „Mój Juliusz” napisał Pan, że mógłby wykonywać swój zawód jeszcze lepiej, gdyby właśnie te warunki były inne, gdyby były porównywalne z dzisiejszymi…
Porównywanie pracy lekarza w latach sześćdziesiątych, kiedy ja zaczynałem, z dzisiejszą jest niemożliwe. Dzisiaj ktoś mógłby powiedzieć: „wyście byli raczej znachorami niż lekarzami”, bo dla nas aparatura wtedy praktycznie nie istniała. Biochemia była ograniczona do oznaczania poziomów cukru, poziomu bilirubiny. Najważniejszym dla nas na internie był wzrok, słuch, węch i dotyk. Dzisiaj widzę wielu młodych lekarzy bada pacjentów w rękawiczkach. Nie mówię o badaniu przez kiszkę stolcową czy pochwę, bo do takich badań też używaliśmy rękawiczek, ale w innych przypadkach dotyk był bardzo ważny. Temperatura ciała, jakość skóry, to, co się działo pod skórą… to było podstawowe badanie. A najpierw jeszcze rozmowa – wywiad. To były najważniejsze metody badania. I nie byliśmy złymi diagnostami, mimo że nie mieliśmy aparatury, która dzisiaj jest naprawdę fantastyczna. Pierwszy ultrasonograf dostaliśmy, jak dr Tarabura już nie żył, w latach 70. udało nam się stworzyć pierwszą salę, jak to mówiliśmy „reanimacyjną”, gdzie mieliśmy aparaturę monitorującą. Jeszcze później dostaliśmy aparat do kardiowersji – udawało nam się w cudzysłowie „wskrzesić” pacjentów, u których dochodziło do zatrzymania krążenia, co jeszcze w latach 60., było zupełnie niemożliwe. Dopiero na początku lat 80. nasze oddziały, szczególnie oddział wewnętrzny w „Juliuszu” dr. Szkróbki, był dobrze wyposażony
w aparaturę kardiologiczną. Z biegiem lat się poprawiało, ale wtedy medycyna była bardzo ubogo wspierana przez aparaturę.

Czy nie jest trochę tak, że przez to musieliście potrafić więcej niż obecnie?
Ja nie wiem, czy potrafić. Nie. Myślę, że mieliśmy bardziej wyostrzone zmysły. To jest tak jak z dzikim zwierzęciem, które żyje na swobodzie, więc musi mieć słuch i węch, bo nie wspiera go lornetka ani nic innego. Myśmy mieli pacjenta, z którym rozmawialiśmy.
Dla nas ta rozmowa znaczyła więcej niż 50 proc. rozpoznania. Z objawów czy zachowania się pacjenta mogliśmy wyciągać wnioski diagnostyczne. Dzisiaj mamy mniej czasu na rozmowę z pacjentem. Jest strasznie rozbudowana administracja. Lekarz musi dużo wprowadzać w system. A pamiętam, że nasz pierwszy ordynator wyznaczył nam pokój, gdzie musieliśmy każdego pacjenta zabierać i osobno tam z nim rozmawiać. Raz, żeby zachowana była intymność, a dwa mieliśmy czas dla niego. Dzisiaj tego w zasadzie nie ma. Byłem niedawno pacjentem kardiologii. Ordynatora w ciągu tygodniowego pobytu widziałem raz, a asystenta, który mnie prowadził, nie poznałem, bo codziennie był inny lekarz.
Ja wiedziałem wszystko o swoich pacjentach, a doktor Tarabura z pamięci recytował ich wyniki. To była inna medycyna.

Skoro mówimy o innej medycynie, proszę powiedzieć, jak wyglądała anestezjologia?
Trudno nazwać to anestezjologią. Za moich czasów głównym anestezjologiem był pielęgniarz, pan Praszelik. Anestezja wyglądała tak, że na głowę pacjenta nakładało się siatkę z gazą. Oczy zabezpieczało się pieluchą. A pan Praszelik otwierał butelkę z eterem, nad tym pacjentem tkwił i lał. Pacjent walczył jak lew, aż wreszcie zwiotczał i Praszelik wołał: „śpi”. Wtedy chirurg podchodził i ciął. Po jakimś czasie lekarz wołał: „Praszelik nie śpij, bo pacjent się budzi”. A pielęgniarz zasypiał, bo te opary też na niego działały. Lekarz i cały personel sali operacyjnej był nasiąknięty eterem. Jeden z moich kolegów, dr Paszek, który był chirurgiem, opowiadał mi, że jak raz wracał z pracy syrenką przez rynek, zatrzymał go milicjant do kontroli. „Niech pan chuchnie”. A Norbert Paszek wracał z sali operacyjnej, więc tymi wyziewami czuć go było, jak tylko otwarł szybę, dlatego powiedział: – „ja chuchnę, ale przestrzegam pana, choruję na gruźlicę”. Milicjant od razu odskoczył.

Lekarze przenosili się w Rybnikuz miejsca na miejsce. Z „Juliusza” na Rudzką, Żorską. Aż wreszcie do nowoczesnego szpitala w Orzepowicach. Wydawało się, że budowa nigdy nie zostanie ukończona…
Ta myśl, by ten szpital dokończyć, powstała w głowie pana prezydenta Józefa Makosza. Byłem wtedy radnym w radzie miejskiej. Pracowałem w komisji zdrowia. Gdy oglądaliśmy ten szpital przed podjęciem decyzji, czy ma być dokończony, powiedziałem, że to nie ma sensu. Stały tylko mury, były okna, ale one już gniły, wewnątrz znajdowały się hałdy gruzu, rdzewiało wszystko…

Ten szpital zaczęto budować wiele lat wcześniej z myślą o zimnej wojnie, prawda?
Tak. Edward Gierek kładł kamień węgielny z wielkim rozgłosem. To olbrzymi szpital. Dwie kondygnacje pod ziemią i dziesięć kondygnacji do góry. Budowa szła do pewnego momentu, ale stanęła na lata. Nie widziałem możliwości, by to można było odbudować, ale Makosz się uparł i postawił na swoim. I udało się, bardzo szybko szpital został oddany do użytku. Pierwszym dyrektorem został inżynier Kufel, który postawił warunek, że nim będzie, jeśli ja zostanę jego zastępcą do spraw lecznictwa. Zgodziłem się. Pracowałem w sumie z trzema dyrektorami szpitala, każdy był z innej opcji politycznej. Każdy z nich mógł mnie zwolnić, bo zwykle tak bywa, że ten, kto przychodzi, ma swoich ludzi, ale ani jeden, ani drugi, ani trzeci, mimo iż byli zupełnie inni, nie zwolnili mnie z pracy. Myśleliśmy, że zrobi to Bolesław Piecha, bo był już wtedy zdecydowanym zwolennikiem PiS-u, a ja byłem z innej opcji politycznej (red. Józef Meisel startował z powodzeniem do Sejmu z Unii Demokratycznej), ale nie zrobił tego, nikt nie przerwał koncepcji rozbudowy szpitala swojego poprzednika.

Zaczynał Pan praktykę lekarską, gdy po wojnie społeczeństwo mocno dziesiątkowała epidemia gruźlicy. A kończył Pan także w epidemii, tyle że koronawirusa. Jest Pan entuzjastą szczepionek?
Entuzjastą to jest mało powiedziane. Wspomniana przez pana gruźlica mnie również nie ominęła. Na pierwszym roku zachorowałem i myślałem, że nie skończę studiów. W szkole kilku moich kolegów zmarło na gruźlicę. Na szczęście zostałem zaszczepiony. Jak byliśmy w liceum, chyba w dziesiątej klasie, przyjechała ekipa robić nam odczyny tuberkulinowe i wszyscy, którzy mieli ujemne, zostali zaszczepieni. Zachorowałem, ale nie była to żadna
z niszczących postaci, jak prosówka albo gruźlica kości.
Pierwszą sesję przeleżałem w klinice. Potem już wychodziłem na zajęcia, ale po pierwszym roku posłali mnie do sanatorium do Bystrej. Bardzo solidnie się zajęli chorymi studentami. To było powszechne leczenie i udało się gruźlicę opanować. Tak samo jak kiłę, bo ona też zbierała wtedy żniwo. W Juliuszu był oddział kiłowy, w miejscu gdzie potem była dermatologia. Leczono tam prostytutki. Pamiętam, że doktor Wieja, który je leczył, mówi często: „muszę lecieć do moich prostytutek”. Po wojnie gruźlica i kiła najbardziej niszczyły społeczeństwo. Ludzie nie dożywali trzydziestki. Gruźlicę udało się opanować dzięki szczepieniom BCG. Lekarze, którzy przychodzili po mnie, pewnie nie widzieli już nawet prosówki.
Uważam, że szczepienie jest najbardziej podstawową, pierwszą i jedyną solidną linią obrony przed każdą prawie chorobą zakaźną. Dlatego jestem entuzjastą szczepień. Uważam, że wszystkie karygodne wypowiedzi lekarzy, że takie czy inne szczepienie covidowe jest szkodliwe, powinny być w jakiś sposób karane. Szczepienia powinny być obowiązkowe, a dobrowolne jedynie w pewnych grupach. To, że wycofuje się ze szczepień obowiązkowych dzieci, jest nieporozumieniem. Nic gorszego nie można zrobić.

Rozmawiał Aleksander Król

Redaktor Naczelny
Aleksander Król

Zobacz także

Lekarz Józef Meisel z Rybnika: Śląski to język Słowian z czasów gdy Kazimierz Wielki oddał Śląsk Czechom
Lekarz Józef Meisel z Rybnika: Śląski to język Słowian z czasów gdy Kazimierz Wielki oddał Śląsk Czechom

Lekarz Józef Meisel z Rybnika: Śląski to język Słowian z czasów gdy Kazimierz Wielki oddał Śląsk Czechom

do góry