Łukasz Drozd: Nieważne czy to jazz, czy muzyka elektroniczna. Chodzi o wartość…
"Sporo tych ludzi, którzy poszukują muzyki, nie patrzy na nią wyłącznie pod kątem gatunków muzycznych, tylko szukają jakości, wartości, które ta muzyka może przynieść. Obojętnie, co to będzie – jazz, klasyka, elektronika czy heavy metal – chodzi o uniwersalne wartości".
Łukasz Drozd z Rybnika stoi za wielkimi sukcesami innych zespołów, m.in. Tulii, która w tym roku została nominowana do Fryderyka. Teraz będzie można posłuchać jego OZD na żywo podczas rybnickiej majówki!
Na co dzień słuchamy Pana muzyki, choć niekoniecznie kojarzymy ją z Pana twórczością. Słyszymy ją w serialach, programach telewizyjnych…
Mam długoletnią historię tworzenia materiałów do różnych telewizji. Zaczęło się w 2009 roku, gdy miałem okazję zrobić pierwsze „czołówki” dla Telewizji Polskiej, a konkretnie regionalnego jej oddziału w Poznaniu. Zrobiłem wówczas oprawę dla programu informacyjnego „Teleskop”, który był emitowany kilka razy dziennie.
To była dla mnie wielka rzecz. Wkrótce zaczęły pojawiać się różne inne propozycje. Ze wszystkich moich telewizyjnych realizacji chyba najbardziej znana jest muzyka do serialu „Rodzinka.pl”. Chyba każdy zna piosenkę główną, która pojawia się na początku odcinka. Potem były kolejne seriale, m.in. „Ja to mam szczęście”, „Na ratunek 112”, a obecnie „Kowalscy kontra Kowalscy” czy „Tatuśkowie”.
Stoi Pan czasem za wielkimi sukcesami gwiazd, takich jak Three of Us, Feel czy Tulia, która otrzymała w tym roku nominację do Fryderyka. Nadaje Pan ich utworom ostatni sznyt, jednocześnie pozostając w cieniu…
Taka rola aranżera, miksera, producenta. Długi czas pracowałem w ten sposób. To była moja pasja i cel – chciałem robić muzykę dla innych artystów, nadawać ich piosenkom brzmienie. Praca studyjna od dziecka mnie fascynowała, ale nie tylko w postaci nagrywania i miksowania nagrań, ale też tworzenia, bycia aktywnym muzykiem studyjnym. Bo są muzycy estradowi, czyli artyści, którzy występują na scenie, i muzycy studyjni, którzy wykorzystują swoje umiejętności głównie kreatywnie, a nie wykonawczo. Jestem właśnie takim kreatywnym muzykiem, który siedzi w studio, komponuje, gra na wszelakich instrumentach i tworzy muzykę dla artystów estradowych.
To trudna dziedzina, wymaga technicznego, inżynieryjnego podejścia, które trzeba połączyć ze sferą abstrakcyjną, kreatywną. Opanowanie pracy na studyjnym sprzęcie wymaga długoletniego procesu nauki, jak gra na każdym innym instrumencie.
Artyści potrzebują producentów. Dlatego zachęcam ich do współpracy. Ważne jest znalezienie osoby, która zrozumie i wyniesie muzykę artysty na właściwy poziom. Praca w studiu to niezły warsztat nie tylko techniczny czy wokalny, ale też nad osobowością i charakterem. Na scenie artysta dominuje, rządzi i nie podlega krytyce. W studiu artysta musi poddać się pewnemu łamaniu swoich nawyków. To ciekawy proces. Wspomniał pan o Tulii i zespole Feel. A współpracowałem też z innymi, m.in. z Olkiem Klepaczem z Formacji Nieżywych Schabuff, Kasią Wilk, Three of Us, czy Kabaretem Młodych Panów, w sumie z kilkudziesięcioma artystami…
Gra Pan również na tradycyjnych instrumentach?
Jestem z wykształcenia pianistą, ale większość życia przegrałem na syntezatorach. Ukończyłem szkołę muzyczną w Rybniku, która wtedy znajdowała się przy dworcu kolejowym. Gram jednak na wielu instrumentach w studio. Później moja edukacja opierała się na lekcjach u zaprzyjaźnionych dobrych muzyków, głównie jazzowych, bo wtedy pasjonowałem się jazzem. Graliśmy dużo koncertów jazzowych, we wszystkich knajpach w Rybniku – w Palecie, Żelaznej, Art Cafe, Celtic Pubie.
Celtic z czwartkowymi jam session to taka rybnicka Piwnica pod Baranami. Grywa Pan tam nadal?
Rzadko bywam, ale jak już jestem, to gram, bo lubię taką formę spotkań. Z tą „Piwnicą” to jest coś na rzeczy. Gdy w Rybniku odbywa się jakieś kulturalne wydarzenie, to potem do „Celta” schodzą się artyści. Pojawiają się prawdziwe osobowości, swego czasu spotkałem tam m.in. Krzesimira Dębskiego czy gitarzystę jazzowego Macieja Pysza. Po którejś z rybnickich majówek wpadło do Celtica kilku muzyków. Fajne, spontaniczne rzeczy się działy.
Grywał pan jako didżej?
Grywałem jako DJ w zastępstwie kolegów didżejów z Rybnika, ale nie grałem profesjonalnie w żadnych rockotekach czy dyskotekach, a bardziej w takich miejscach jak stara Paleta, gdzie graliśmy muzykę bardziej undergroundową. Była to muzyka z pogranicza elektropunku, house, drum&bass, jungle, klimaty z wpływami brytyjskimi, raczej niekomercyjna z dzisiejszego punktu widzenia muzyka. „Podziemny światek” był moją bazą po stronie muzyki elektronicznej, która mocno ukształtowała mój gust muzyczny. Z jednej strony tradycyjny jazz, który czynnie uprawiałem, grając z chłopakami w Rybniku i innych miastach w Polsce, z drugiej – klubowe życie.
Łączył Pan jazz z „The Prodigy”?
Trochę tak. Tylko pozornie wydaje się daleko… A jak mówimy o młodzieńczych inspiracjach to oprócz The Prodigy, np. The Chemical Brothers, Duft Punk, Adam F, Goldie, Tricky, Björk, Moloko itd. To mainstream lat 90., nie jakieś wyszukane, bardzo egzotyczne tytuły, ale dobry mainstream, muzyka autentyczna, dobrej jakości, odkrywcza, muzyka, która inspirowała później następne generacje muzyków. Będąca wyrazem niezależności, buntu, rewolucji. Kolejny etap w rozwoju muzyki elektronicznej, również samplowanej.
"Obojętnie, co to będzie – jazz, klasyka, elektronika czy heavy metal – chodzi o uniwersalne wartości".
I nie ma znaczenia, czy ta muzyka łączy się z jazzem. Bo tak naprawdę trudno zamknąć własne inspiracje w jednej szufladce. Niektórzy traktują muzykę bardziej poważnie, są melomanami, odkrywcami, szukają aktywnie muzyki, ale są też tacy, którzy nie interesują się tym wszystkim, muzyka ich spotyka sama, przypadkiem: albo się załapią na jakieś dźwięki, albo nie. Myślę, że sporo tych ludzi, którzy poszukują muzyki, nie patrzy na nią wyłącznie pod kątem gatunków muzycznych, tylko szukają jakości, wartości, które ta muzyka może przynieść. I obojętnie, co to będzie – jazz, klasyka, elektronika czy heavy metal – chodzi o uniwersalne wartości. Jestem jedną z nich.
Mocno eksperymentowaliśmy z chłopakami, grywając na żywo w 2003-2007 roku w składzie, który nazywał się Massive Experimental Quartet (MEQ). Zespół tworzyli głównie rybniccy muzycy: Kosma Kalamarz, Piotrek Pękała, czyli „Pierre”, Leszek Hurtig oraz Tadek Kulas, który jest trębaczem w Raz Dwa Trzy. Tworzyliśmy skład, który łączył jazz z muzyką elektroniczną. Dużo drum’n’bassu, house, fusion i progresywnego beatu. Nazwa nie była przypadkowa – to był zmasowany eksperyment. Mieliśmy bardzo luźne formy. Nie graliśmy konkretnych kawałków od A do Z, tylko mieliśmy pewne motywy, na których graliśmy koncerty, w każdym klubie były po prostu inne. Piękny seans improwizacji i nowoczesności. Chcieliśmy nagrać album, ale jak Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, to się porozjeżdżaliśmy. Ludzie poczuli, że można… Ja zająłem się jeszcze bardziej tworzeniem w studio. I tak powstały setki piosenek, dziesiątki albumów rozsianych w dyskografii dziesiątków artystów. W tym moja solowa twórczość spod znaku OZD.
Tym koncertem na majówce, wśród gwiazd pokroju Mrozu, wraca Pan trochę do korzeni, wraca na scenę…
Miałem sporą przerwę w graniu głównie ze względu na pandemię, ale też zmiany w organizacji życia, przeprowadzki i inne projekty, które trzeba było zrealizować. W tej chwili przygotowuję się do sezonu koncertowego. Zaczynam ostrożnie – pierwsze wydarzenie to majówka. Ten występ będzie swego rodzaju klamrą, bo grałem już na premierowej majówce w Rybniku w 2016 roku. Zagram na żywo, większość moich utworów z płyty „Journey” oraz nowe single i kilka motywów jeszcze nigdzie niegranych. Mimo że będzie to środek majówki i ludzie mogą już być trochę wybawieni po sobotnich atrakcjach, to liczę, że znajdzie się trochę takich, którzy będą chcieli w niedzielę przyjść pod scenę i posłuchać energetycznej elektroniki zagranej na żywo. Mocno zachęcam.
Rozmawiał Aleksander Król