Strona główna/Aktualności/Nasz wywiad działa/Mateusz Banaszkiewicz: Szukajmy głębiej

Mateusz Banaszkiewicz: Szukajmy głębiej

16.11.2023 Nasz wywiad działa

Czasami mam wrażenie, że w naszym społeczeństwie brakuje zdrowego rozsądku, poczucia humoru, autoironii - mówi nam Mateusz Banaszkiewicz z Kabaretu Młodych Panów.

Zdj. Dominika KufietaOglądał Pan mecz reprezentacji Polski z Albanią, czy raczej czytał książkę?
Nie oglądałem meczu z Albanią, obraziłem się na naszą drużynę po meczu z Mołdawią, przegranym 3:2. Przeraziło mnie to, co widziałem na boisku i nie oglądam już meczów reprezentacji, choć bardzo lubię piłkę. Teraz wolę tę klubową, bo reprezentacje mamy lepsze w siatkówce, piłce ręcznej, koszykówce. Jest komu kibicować.

Odwiedzając Pana profil na Facebooku czy Instagramie, można pomyśleć, że jest Pan literatem, a nie kabareciarzem. W tle zdjęcie biblioteki, mnóstwo postów z książkami… Skąd się to wzięło?
Pasję do książek wyniosłem z domu. Moi rodzice bardzo dużo czytali i dalej czytają, chociaż wzrok już nie ten. To mi się udzieliło i sam dużo czytam. Lubię literaturę wszelką, od trudnej, nad którą trzeba się zatrzymać, po łatwą
i przyjemną, którą kojarzymy z leżakiem na wakacjach. Ta miłość do literatury została mi zaszczepiona od najmłodszych lat i nadal mi towarzyszy. Ja i książka nie miewamy cichych dni.

„Kącik dobrej książki”, który prowadzi Pan w social mediach, to pomysł na to, by zachęcić młodzież do czytania?
Czasem potrzebny jest impuls. Gdy Sanah zaśpiewała Szymborską, jej książki sprzedają się jak nigdy…
Profile na Instagramie, a szczególnie na Facebooku ogląda kilkadziesiąt tysięcy osób. Nawet jeżeli nie rozkocham wszystkich w literaturze jako takiej, to może ktoś sięgnie po książkę, którą akurat przeczytałem, która mi się podoba. I tak z miesiąca na miesiąc odbiór tych moich „polecajek” jest coraz lepszy. Ludzie piszą, że kupili lekturę, robią zdjęcia, dzielą się spostrzeżeniami, czasem polecają mi też jakąś swoją literaturę.

Sam też mam swojego tajemnego SMS-owego „polecacza” - to Piotr Bałtroczyk. Pisze: „to czytałeś…?”.Nie czytałem. To dawaj, kupuję. Ja także mu co jakiś czas coś podeślę. Tak sobie razem czytamy. Zresztą jest kilka osób w środowisku, które czyta i poleca sobie książki nawzajem. Dominika Najdek z Kabaretu K2 pochłania literaturę, z Robertem Górskim wymienimy kilka książkowych zdań czy z Przemkiem Borkowskim, który pisze kryminały. Michał Pałubski, który należał do Formacji Chatelet, a teraz zajmuje się stand-upem, też pochłania książki. Wojtek Orszulak, menedżer Kabaretu Moralnego Niepokoju, zaraził mnie literaturą peruwiańskiego noblisty Mario Vargasa Llosy.
Przeczytałem od deski do deski wszystkie książki tego pisarza - „Święto Kozła”, „Miasto i psy”, „Rozmowa w katedrze”, aż po „Burzliwe czasy”, a nie jest to łatwa literatura. Książki są taką naszą odskocznią od kabaretu, tego, czym się na co dzień zajmujemy.

Jedna z ostatnich Pana „polecajek” to „Porządek dnia” o tym, że zło rodzi się powoli. To też ocena dzisiejszej sytuacji w Polsce, na świecie?
Tak, ta historia dzieje się przed dojściem Hitlera do władzy. Zaczyna się od spotkania biznesmenów, właścicieli firm, które wszyscy znamy, z których produktów do dziś korzystamy. Jeździmy ich samochodami, smarujemy się takim, a nie innym kremem, kupujemy garnitury firmy, która w czasie wojny produkowała mundury, używamy pralek, które wtedy produkowały coś innego. Wszystko jest okej, życie biegnie dalej, ale to daje do myślenia. Tak wiele osób, tak wielu ludzi, wiele firm mogło zmienić losy świata, nie dopuścić do wojny, a jednak stało się. Dziś wojnę mamy za granicą naszego kraju, ale też na własnym podwórku coraz częściej widzimy, że coś się komuś „odkleiło” i mówi rzeczy straszne, a ludzie mu przyklaskują. Na przykład Konfederacja, ale też skrajny ruch prawicowy na całym świecie czy Europie, we Francji. To jest coś, co się dzieje, my na to patrzymy. Kiedy oni doszliby do głosu, mogłoby być podobnie jak w tamtych czasach.

Bierze się to stąd, że mało czytamy? Nie znamy historii, która lubi zataczać koło?
Tak, bardzo często popełniamy te same błędy. Ludzie, którzy je popełnili, odchodzą. Rodzą się następni, ale nie wyciągają wniosków. Nie czytamy, nie uczymy się i tak w koło Macieju.

Zdj. Dominika Kufieta

Z wolnością słowa jest w Polsce coraz gorzej? Po Waszym skeczu „Sklep zoologiczny”, wybuchła niemała afera…
Nie tyle o wolność słowa idzie, bo ona jest. Raczej chodzi o brak zrozumienia, czym jest kabaret. Jesteśmy od tego, by komentować rzeczywistość. W skeczu o papudze padają słowa, które są obecne w przestrzeni publicznej na co dzień, jak „8 gwiazdek”. W tym skeczu to wszystko są cytaty, żadnego wulgaryzmu nie wymyśliliśmy sami, on był obecny wcześniej w przestrzeni publicznej. Nieprzypadkowo w skeczu jest papuga, czyli ptak, który powtarza głupie rzeczy, bezmyślnie. Niektórzy oczywiście widzą to drugie dno, inni nie.
A kabaret traktują jak „jeden do jednego”. To tak jakby ktoś oglądał film, w którym dany aktor gra księdza,
a potem idzie do niego do spowiedzi. To pomieszanie rzeczywistości z fikcją. Sztuka i scena rządzą się swoimi prawami, a ludzie często tego nie rozumieją. W efekcie na portalach społecznościowych wyzywają nas, że spadliśmy na samo dno itp. ciekawe sformułowania, ale są też tacy, którzy chętnie kupiliby naszą papugę.

Ale Polsat ostatecznie zdjął Wasz skecz…
Zdjął, bo do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji poszło kilka zawiadomień o wulgaryzmach w takich, a nie innych godzinach. Miały być „wypipane”, ale tego nie zrobiono. Ostatecznie cała „Świętokrzyska Gala Kabaretowa” zniknęła z sieci. Zresztą cenzura zawsze była w telewizji. Ale wolę, gdy ktoś interweniuje na próbie, a nie w momencie gdy już „poszło”. Jest czas na to by reagować - powiedzieć „tego nie chcemy, bo mamy takie, a nie inne spostrzeżenia”, albo „zagrajcie bardziej miękko”. I wtedy jest pole do dyskusji, możemy rozmawiać lub zmienić skecz, a nie, że to się dzieje dopiero wtedy, kiedy coś już zaistniało i poszło w świat.

Smutny był też moment, gdy chciano wyrzucić RYJKA z Klubu Energetyka, bo nie spodobały się niektóre skecze…
To jest słabe. Byłem zdzwiony tym zamieszaniem. Ta scena została stworzona do tego, by właśnie takie rzeczy tam się pojawiały, a nie gdzie indziej. RYJEK w Klubie Energetyka pozwala w pełni dotknąć prawdziwego kabaretu, który nie ma nic wspólnego z tym, jaki widzimy w telewizji czy internecie.

Któryś z Pana kolegów powiedział, że jest pan wentylem bezpieczeństwa, jeśli chodzi o tematy religijne. Skecz o Trójcy Świętej, który podpadł katolickiej fundacji, był okej?
Ja się nie boję tego, gdy skecze dotykają religii. Jestem osobą religijną, wierzącym facetem, mam do tego dystans i dlatego odbieram to wręcz odwrotnie - jeśli ktoś dotyka tematu religijnego, to to jest zawsze po coś. Cieszę się, że się tym zainteresował i chce zwrócić na coś uwagę. Od tego jest kabaret. Tam nie było rzeczy obrazoburczych. W kabarecie nigdy nikt nikogo nie chce urazić, tylko zwrócić uwagę na coś istotnego w zabawny sposób. Oskarżenie o to, że ktoś obraził tam uczucia religijne, nie trafia do mnie.
My też, robiąc kiedyś „Opowieści biblijne”, spotkaliśmy się z zarzutem, że obrażamy uczucia religijne, ale to jest kompletne niezrozumienie. Była też afera, kiedy w Polsacie pokazaliśmy skecz o zachowaniach ludzi podczas mszy świętej - w kościelnej ławce siedział nietrzeźwy, drugi chciał iść do komunii, a nie mógł, trzeci spał, a ktoś inny rozmawiał. Przecież tak to czasem wygląda. Jesteśmy ludźmi. Nie każdy, kto chodzi do kościoła, od razu jest święty. To sytuacje, które widzimy na co dzień.

Nie bądźmy obrazkowi, tylko zmuszajmy się do wysiłku intelektualnego, refleksji i szukajmy głębiej nawet tam, gdzie wydaję się to z pozoru bardzo proste i płaskie.

Przez te niemal 20 lat, odkąd Młodzi Panowie są na scenie, miał do nas pretensje Związek Muzułmanów w Polsce, Związek Żydowski w Polsce, katolicy, protestanci, świadkowie Jehowy i oczywiście partie polityczne. Jesteśmy przyzwyczajeni.

Pan temat kościoła zgłębił lepiej od krytykujących internautów, był pan w seminarium…
Owszem, przez półtora roku byłem w zakonie Salwatorianów, odbyłem nowicjat, złożyłem pierwsze śluby czasowe. Później stwierdziłem, że jednak chciałbym w życiu robić coś innego, ale nigdy nie ukrywałem, że to był czas, który uporządkował mnie wewnętrznie. Złożyłem papiery na dziennikarstwo w Warszawie, ale zabrałem je stamtąd i pojechałem do Krakowa do zakonu. Zostałem przyjęty. To był okres, który uporządkował moje życie, nabrałem dystansu. Dlatego nie obrażam się na kabarety bawiące się tematami kościelnymi.
Czasami rozmawiam o tym ze znajomymi księżmi i oni też nie mają z tym problemu, sami się śmieją. Uważam, że wszystko wypada, jeśli tego doświadczyliśmy. Mogę śmiać się np. z ciężkiej choroby, której doświadczyłem, bo mam do tego dystans. Mogę się śmiać z niepełnosprawności, jeśli mam ku temu jakiś powód i pomysł. Mam mnóstwo znajomych, którzy są osobami niepełnosprawnymi i bawiliby się bardzo dobrze, ba - nawet od nich kilka razy wyszedł pomysł z takim skeczem, tylko społecznie jest on nie do przeskoczenia. Mnie jako zaangażowanemu katolikowi wypada mówić o kościele, wiem, z czego można, a z czego nie można żartować.

Mam czasami wrażenie, że w naszym społeczeństwie brakuje zdrowego rozsądku, poczucia humoru, autoironii.

Czy politycy nie zabierają kabareciarzom chleba?
Jak granatnik wypala w komendzie policji, to to jest kabaret. To jest groteska. Sami byśmy tego nie wymyślili. Kurczę, nie wpadłbym na to, że komendant jest w stanie odpalić granatnik w siedzibie policji. A takich rzeczy szczególnie w naszej polityce jest wyjątkowo dużo. Czasami ręce opadają. A polityczni ultrasi - podobni do kibiców klubów piłkarskich, którzy są ze swoimi na dobre i złe, co by się nie działo, i tak przyklaskują. Z takimi mam problem, z nimi nie ma dyskusji.

Gdyby miał Pan napisać książkę, to o czym by była?
Bardzo chętnie bym napisał, gdybym miał więcej czasu. O czym? Myślę, że o życiu i ludziach. O tym są książki. Jako Kabaret Młodych Panów przymierzamy się do książki, ale nie wiem, czy to się uda. Nie chciałbym takiej typowej „biograficznej” książki, raczej coś w formie reportażu z 20 lat podróży po Polsce i świecie, o naszych rozmowach, ciekawych sytuacjach. W przyszłym roku mamy jubileusz 20 lat na scenie, miło by było coś takiego stworzyć, ale zobaczymy, czy znajdę czas. Póki co, pewnie spotkamy się w listopadzie na RYJKU.

Co miesiąc poleca Pan jakąś książkę, a gdyby miał Pan wybrać jedną, to co by to było?
Nie mam jednej, która miałaby największy wpływ na moje życie, aczkolwiek są takie, które się pamięta, np. „100 lat samotności” Marqueza, „Rok 1984” Orwella, a z niedawnych - „Małe życie” Hanyi Yanagihary. Do 200. czy 300. strony „działo się średnio”, ale potem nie można było już się oderwać. I to nie tylko ja tak miałem z tą książką, tak samo miała moja małżonka, znajomi.
Jestem też pod wrażeniem „Kajś”, którą przeczytałem, zanim Zbigniew Rokita otrzymał Nike. Bardzo mi się podobała, bo ta historia jest trochę podobna do historii mojej rodziny na Śląsku. Wychowywałem się w żorskim Roju, choć większość życia spędziłem w Rybniku. Moi dziadkowie ze strony taty tam mieszkali. Ojciec ze Śląska, a matka z Galicji… Historie dwóch rodzin, które spotkały się na Śląsku. Jedna tu była, druga przyjechała. U Rokity też jest taka historia.
Twardoch też o tym pisze. Nie wszyscy go lubią, bo jest takim „hardcorowcem” jeśli chodzi o śląskość, ale lubię jego powieści, bo lubię brud w literaturze. Twardocha przeczytałem chyba wszystko, a najbardziej podobał mi się „Drach”. Opowiada o tym, że na Śląsku nikogo nie interesowaliśmy, po której stronie jesteśmy, czy jesteśmy
Polakami, czy Niemcami, bo ciągle zmieniała się granica.

Sam pamiętam różne mundury w szafie dziadków - mundur polskiego powstańca i żołnierza Wehrmachtu. Nie miałem z tym problemu, bo rozumiem historię tej ziemi, ale dla kogoś z zewnątrz to jest abstrakcja. Gdy ktoś gloryfikuje powstania, to nie ma pojęcia, o czym mówi. Z perspektywy historii wiem, że najlepiej, gdyby tym ludziom wszyscy dali święty spokój, by sobie tu spokojnie mieszkali.

A czego Pan nie poleca?
Przeważnie nie mówię o książkach, których nie lubię, ale są takie. Nie przepadam za książkami Remigiusza Mroza. On produkuje książki. Przeczytałem kilka i mam wrażenie, że autor stosuje szablon, jakby pisała to sztuczna inteligencja.
Można by tak robić skecze - wrzucić temat i czatGPT pisze resztę. Może nie do końca będzie to śmieszne, ale znajdzie odbiorców. Tak jak kiedyś harlequiny - tam było jedno i to samo, a swego czasu bardzo dużo kobiet w Polsce to czytało. Faceci czytali serię z Tygrysem. Też czytałem [śmiech]. Mam dużo tych książeczek u rodziców. Nie lubię też książek poradnikowych, które mówią: „przełam siebie, a zdobędziesz świat”. Często reklamują to znani ludzie. Takich rzeczy nie polecam.

A gdzie poleca Pan biegać w Rybniku?
Lubię biegać w lasach za stadionem albo tych rozpoczynających się na Paruszowcu i ciągnących się aż do autostrady. Rewelacja, bo tam człowiek jest sam. Swego czasu biegałem też dawną linią kolejową do Kłokocina. Miasto chciało tam zbudować ścieżkę, ale na razie zarasta. Chętnie biegam też nad zalewem. W Rybniku jest gdzie biegać, mamy ogromne szczęście, bo są tu lasy, zalew, jesteśmy miastem zielonym. Czasami biegam gdzieś w Polsce i widzę, jaka z tym bieda. Kabaty w Warszawie to taki mały „lasek”. W Nowym Jorku biegałem w Central Parku, w którym wszyscy biegają.
Pomyślałem - a to pobiegam nad rzeką Hudson, ale tam też pełno ludzi. Nie, to nie jest fajne bieganie, tam się ludzie co chwilę potrącają. To nie jest tak, jak na filmach, że dwie osoby sobie biegną, a wkoło pusto. Tam biegnie człowiek za człowiekiem.

Żona biega z Panem? Dzieci?
Żona woli rower. I znów mamy to szczęście, że w Rybniku jest gdzie jeździć, a można też rowery na auto wrzucić i podjechać do Rud albo Czech, gdzie jest pełno tras. A z synami to albo w kosza gramy, albo w piłkę.

Czy to prawda, że z żoną poznaliście się w gabinecie dentystycznym?
Poniekąd. Pierwszy raz zobaczyliśmy się w rybnickim klubie Żelazna. Pracowałem wtedy w Sfinksie. Poznaliśmy się „na mieście”, ale rzeczywiście, gabinet też odwiedziłem i tam - można powiedzieć - zapatrzyliśmy się w siebie. Nie mogłem nic mówić, tylko patrzyłem, a oczy miałem duże i wystraszone [śmiech].

Nowa formuła RYJKA wymieszała kabarety. We wspólne projekty łączy członków różnych formacji. To dla Was trudność? Pewnie łatwiej występuje się we własnym gronie?
Ta nowa formuła jest dużą szansą dla RYJKA. Nie ma już tylu kabaretów, co kiedyś. Nie wszyscy chcą pisać premiery i pokazywać je w telewizji na finale, a „projekty kabaretowe” są jednorazowe, tyko tu i teraz. To dobry pomysł. Dla kabareciarzy granie w innym składzie nie jest trudniejsze, a jedynym problemem jest brak czasu, bo trzeba się spotkać i przygotować skecze. Ale poza tym to świetna przygoda. Z tego pomieszania kabaretów rodzą się świeże pomysły. Na pewno będzie śmiesznie.

Rozmawiał Aleksander Król

Redaktor Naczelny
Aleksander Król
do góry