W Rybniku macie więcej poczucia humoru
- Choć Rybnik jest na Śląsku, to dla mnie trochę nie jest. Nie chodzi o to, że tam nie ma Ślązoków. Tam są nawet bardziej organiczne Ślązoki, bo mniej wymieszane niż w tej naszej miejskiej aglomeracji. Natomiast wy macie więcej tego czeskiego poczucia humoru, dystansu - mówi Robert Talarczyk, aktor, reżyser, dyrektor Teatru Śląskiego, którego spektakle „Weltmajstry” i „Drach” zobaczymy w lutym w świętującym 60-lecie Teatrze Ziemi Rybnickiej.
Nie potrzebujecie w Teatrze Śląskim aktorów? W Rybniku w „Opowieści wigilijnej” gra prezydent miasta, urzędnicy, lekarze… Co Pan myśli o takim amatorskim graniu?
Fajnie. Jeśli to przynosi efekt w postaci pieniędzy na cele charytatywne to jak najbardziej. Byleby to nie weszło w krew, bo jestem zdania, że każdy powinien robić to, na czym zna się najlepiej. Gdybym ja miał się polityką zajmować, to by to z nie najlepszym skutkiem mogło wypaść. [śmiech]
Wcześniej był „Hotel Korfanty”, teraz jest „Korfanty. Rebelia!”. To spektakl dla innego, młodszego widza?
To dwa różne spektakle. To było dla nas ciekawe wyzwanie, bo oba teksty pisał jeden autor, jeden reżyser reżyserował i jeden autor grał główną rolę, czyli Dariusz Chojnacki gra Korfantego, ja reżyserowałem, a Artur Pałyga napisał teksty. Te spektakle są kompletnie inne. Ten, który pan widział w telewizji, jest taką realistyczną, zgodną ze stanem faktycznym, czarno-białą, trochę wycofaną, skromną ale tez odrobinę oniryczną opowieścią, a „Korfanty. Rebelia!” jest szaleństwem punkowym. Pokazujemy Korfantego jako rewolucjonistę, Che Guevarę, Fidela Castro, trochę jak Zełenskiego. Bardziej jest to opowieść o tym, jaką cenę musi zapłacić człowiek, który zmienia świat, który porywa za sobą tłumy i jaką ci ludzie, którzy idą za nim, muszą cenę zapłacić. Często jest to cena krwi, życia. Wszystko to jest w takim atrakcyjnym sosie punkowym, jest kapela szwedzka The Baboon Show. Dlatego gadamy sobie, że może młodszy widz przyjdzie zobaczyć kawałek historii Śląska, zwłaszcza, że teraz o ten Śląsk, o język po raz kolejny wojujemy. Byliśmy w Ministerstwie Edukacji u minister Katarzyny Lubnauer a dwa dni później w Ministerstwie Kultury u Bartłomieja Sienkiewicza żeby spróbować jeszcze bardziej intensywnie powalczyć i o pieniądze, i o uznanie Ślązaków. Halina Bieda i Monika Rosa przygotowały projekt ustawy o języku śląskim. Wszyscy jesteśmy dobrej myśli, a my jako Teatr Śląski jesteśmy w awangardzie tej walki o język śląski, o śląskość, bo przecież tych spektakli godanych trochę zrobiliśmy.
Jak uczyć języka, skoro ta babcia z Halemby inaczej godała od tej babci z Górek Śląskich?
No jasne, ale jak się kodyfikowało jakikolwiek inny język - polski, niemiecki czy francuski, to też nie było łatwo. Te babki z wiosek na północy Francji inaczej mówiły od tych, które mieszkały pod Marsylią. To nie jest mój problem, tylko tych, którzy będą to kodyfikować. Najważniejsze dla mnie jest to, byśmy się od razu na dzień dobry nie powadzili: kto jest mądrzejszy, kto lepiej wie jak się godo po śląsku? Moim zdaniem powinien powstać jakiś zespół roboczy, do którego my, Ślązacy, powinniśmy mieć zaufanie. Mamy radę języka śląskiego, niech ona się martwi komu powierzyć kodyfikację języka śląskiego. Ja z pokorą przyjmuję pewne rzeczy, które mi mówi Grzesiu Kulig, że tak się powinno pisać i godać po śląsku choć z tyłu głowy mi dźwięczy, że u mnie w doma się tak nie godało. No ale OK. Trzeba to jakoś skodyfikować, wpisać do ksiąg, tym językiem uznanym, urzędowym śląskim się posługiwać, biorąc pod uwagę też to, że ten śląski się zmienia i tak jak pan mówi, inaczej trochę się godo w Rybniku, a inaczej tu, w Metropolii. I z całym szacunkiem to trzeba przyjąć. Najważniejsze, że to się może wydarzyć i za rok z okładem być może będzie taka lekcja w szkołach jak język śląski. Od razu tego nie przygotujemy, nie mamy nauczycieli, to jest proces, ale to się dzieje, trzeba być optymistą i cieszyć się, że ta wiosna, druga po tej 20 lat temu, przychodzi.
Teraz ten Śląsk ma szansę stać się takim Śląskiem z marzeń Korfantego? Takim jak z mantry powtarzanej w „Hotelu Korfantym”, że „Warszawa kocha Śląsk”.
Korfanty nie marzył o języku śląskim czy autonomii Śląska. Miał paru kolegów, którzy o tym mówili, że Śląsk powinien być osobnym państwem, ale on do końca, do samej śmierci uważał, że Ślązacy powinni być wierni Polsce i tę Polskę kształtować, poprzez śląskość. Czy Warszawa pokocha Śląsk? Myślę, że dalej się go boi. Trzeba mieć świadomość, że Śląsk jest w Polsce dopiero 100 lat, a nawet krócej, bo Bytom, Zabrze czy Gliwice dopiero po 1945 r. znalazły się w granicach tego kraju. Zatem w historii świata, Europy to jest nic. Dlatego pewnie ciągle jest obawa, że my się kiedyś odłączymy i przyłączymy do… no właśnie, nie wiem do kogo?
Jako anegdotę opowiem, że gdy byłem dyrektorem teatru w Bielsku-Białej, zrobiliśmy spektakl „Miłość w Königshütte” o obozie na Zgodzie w Świętochłowicach, w którym zginęły 3 tys. ludzi, głównie Ślązaków. Robiliśmy to przedstawienie w Bielsku, który zupełnie nie chce pamiętać o swojej śląskiej historii. Na końcu wszyscy bohaterowie, wszyscy aktorzy wkładali na ramiona żółto-niebieskie opaski, żeby zamanifestować solidarność z ofiarami, które zginęły na Zgodzie. I to było uznane jako manifestacja popierająca śląską autonomię firmowana przez RAŚ, przez Jurka Gorzelika, choć intencja autora Ingmara Villqista, była oczywista: bądźmy wszyscy przez chwilę Ślązakami z powodu tej tragedii, która się tam wydarzyła. Zadyma była straszna na całą Polskę, chcieli mnie wyrzucić z teatru. Nieżyjący już prezydent Bielska Jacek Krywult, choć po premierze mówił, że to fajne przedstawienie, potem pisał do mnie listy, dlaczego wystawiam w Bielsku śląskie sztuki, jak to powinno powstać w Rybniku, Rudzie Śląskiej czy gdzieś tam. Ja mu wtedy tak na poły żartobliwie odpowiedziałem, że idąc tym tokiem myślenia Hamleta można wystawiać tylko w Danii, tak? Zadyma była ogromna. I pytał mnie wtedy taki bardzo znany krytyk: Co wy tu tak dymicie w tym Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Co wy się chcecie do Niemiec przyłączyć? A ja mówię: Co ty gadasz, którędy? A on zupełnie poważnie: „No, autostradę już macie…”. Dlatego myślę, że w tej Warszawie ta „autostrada do Niemiec” cały czas jest.
Oni nadal się boją, zamiast wykorzystywać naszą inność, która przecież mocno ukształtowała się na fakcie, że Ślązacy po tym polsku czy tam jakimś skrzywionym polskim godali przez te kilkaset lat i jakby tę polskość tak naprawdę w sobie kształtowali. Jakby tego nie było, toby nie było tych powstań. One były oczywiście bardziej przeciwko Prusakom, Bismarckowi niż za Polską, ale były.
Ale poza wszystkim, wydaje mi się, że niektórzy upatrują w Śląsku jakieś dla siebie korzyści. Dlaczego Morawiecki dwa razy startował stąd w wyborach? Tusk też przyjechał tu i ogłosił w Radzionkowie - myśmy tam potem „Cholonka” grali w domu kultury - że będzie język śląski. I daj Boże niech jest konsekwentny w tym, o czym mówił. Tusk jest Kaszubem, był na spektaklu „Mianujom mie Hanka”, świetnym monodramie Grażyny Bułki, który teraz będzie grała w Sejmie, a wcześniej wystawiła go w europarlamencie; a na codzień gra w Korezie. Więc on jako Kaszub rozumie to lepiej. No i zawsze w Warszawie będą na nas patrzyli z fascynacją i strachem, a czasem pogardą. Niemniej nie można nas zignorować. Tu żyje 5 mln ludzi.
Może by i „Byka” w Sejmie wystawić? Jakby Pan pochodził między tymi ławkami poselskimi jak pomiędzy fotelami w teatrze w Rybniku, niejeden poseł spadłby z krzesła…
Taka opcja była. Łukasz Kohut kombinował, że jak załatwi „Hankę” w Sejmie, to następny będzie „Byk”. Z przyjemnością. „Hanka” jest opowieścią bardziej liryczną. Bohaterka trochę godzi się ze swoim okrutnym losem. A mój bohater z „Byka” jest trochę jak Kamil Durczok. Nie mówię, że to jest opowieść o Kamilu, broń Boże, ale on też z kopa wszedł na salony, stał się gwiazdą i nigdy od Śląska się nie odżegnywał. Zresztą tak jak Szczepan Twardoch, który nie wstydzi się śląskości. Niesie z dumą na sztandarach hasło: „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem”. Tak samo mówi mój bohater w Byku.
Wracając do „Korfantego. Rebelii” z tą współczesną muzyką, to też o tym, gdyby powstanie się dziś wydarzyło?
Nasz bohater w ostatnich zdaniach spektaklu mówi: „To jest powstanie przeciwko powstaniom, to jest rewolucja przeciwko rewolucjom. I to jest nasza rebelia!”
To jest fajne u Pałygi, który nie jest Ślązakiem, urodził się w Hrubieszowie, ale mieszka w Bielsku i od 10 lat pracuje w Śląskim. Gorol, ale zasiedziały. On pięknie to opisuje w tych trzech zdaniach, które wypowiada Darek Chojnacki jako Korfanty, że my na Śląsku jesteśmy przeciwko tej tradycji powstań przegranych. U nas na Śląsku myśl o Powstaniu Warszawskim, w którym zginęło 200 tys. ludzi, budzi głęboki sprzeciw. Bo jak można doprowadzić do takiej tragedii, gdy na dzień dobry się wiedziało, że się nic nie uzyska, bo nie ma na to żadnych szans. Myśmy zrobili trzy powstania, jedno się udało i Korfanty to powstanie zatrzymał w pewnym momencie, bo wiedział doskonale, że jak pójdzie dalej, to Niemcy się wkurzą i wyślą tu prawdziwe wojsko i z tego powstania nic nie zostanie.
I dzięki temu zatrzymał walki i przyłączył wprawdzie mniejszą część Górnego Śląska, ale z wszystkimi kopalniami, hutami, co napędziło funkcjonowanie tego kraju przez najbliższe 20 lat, a po 1945 to już paradoksalnie Stalinowi możemy podziękować, że cały Górny Śląsk przyłączył do Polski i dzięki temu Polska mogła jakoś funkcjonować gospodarczo. My jesteśmy na Śląsku pragmatyczni, jak idziemy się prać, to po coś, przynajmniej z myślą, że to się może udać. Ten spektakl jest o tym, że nie należy bez sensu przelewać krwi, jeżeli to nie przyniesie konkretnego efektu, a jeżeli nawet się decydujemy, to powiedzmy też, jaka jest cena, bo tę cenę płaci nasz bohater.
A dziś zapłacilibyśmy taką cenę za Śląsk?
Ale jaki miałby być cel? Że autonomia? Zapominamy o tym, co znaczyła ta autonomia przed wojną, bo nikt nas historii Śląska nie uczy. Najbardziej wkurzam się na to, że my sami się tego nie uczymy. O 16 grudnia i kopalni Wujek jest tylko jedno zdanie w podręcznikach, a powinno być kilka lekcji. To jest wkurzające, że my sami o tę historię nie dbamy. A jeżeli już faktycznie ktoś nakręciłby tych młodych ludzi, to o jaki Śląsk, jeżeli w ogóle, by chcieli walczyć? Po co by poszli na to czwarte powstanie?
Po tożsamość?
Ona jest. Ten ostatni spis powszechny jest moim zdaniem pocyganiony, bo przy wypełnianiu trzeba było znaleźć tę narodowość śląską, nie było to widoczne od razu. Myślę, że spokojnie te 200, 300 tys. Ślązaków jeszcze można dodać i będzie to samo co 10 lat temu. Bo pomimo tego, że jest sporo młodych, którzy mówią, że Śląsk ich nie obchodzi, to nie do końca to jest prawdą. Ja to widzę po tym, ile osób przychodzi na śląskie przedstawienia, twardochowego „Dracha”, którego w lutym będziemy grali w Rybniku, „Piątą stronę świata” Kutza, czy „Cholonka” Janoscha, którego gramy 20 lat i ciągle są „fule”. I to nie są tylko ludzie w średnim i starszym wieku. Jest sporo młodych. Brakuje mi tylko jakiegoś lidera z ich pokolenia, który by nimi pokierował. Brakuje mi kogoś wśród tych młodych, który znalazłby w tym Śląsku nowym coś tak energetycznego, atrakcyjnego, by ci młodzi za nim poszli, jakiejś atrakcyjnej idei. Ja już jestem na to stary, choć po swojemu próbuje się załapać na ten nowy, atrakcyjny Śląsk. Staram się na nowo opowiadać Śląsk, dlatego spektakl „Korfanty. Rebelia!” jest taki, jaki jest. Ale to jednak wciąż jest opowieść widziana oczami dziadersa. Ta muzyka która tam jest, to muzyka mojej młodości, bo jestem z pokolenia Sex Pistols, The Clash, The Exploited. Ona jest punkowa, energetyczna, ale to wszystko. A ja potrzebuję nowej śląskiej idei, stworzonej przez dwudziestolatków dla dwudziestolatków.
Ale jest trochę nowej muzyki. Jest np. Daria ze Śląska…
W sieci pojawił się nowy utwór od Kalibra 44 z gościnnym udziałem Rahima i Fokusa, czyli członków składów Paktofonika i Pokahontaz, a także Grubsona. Pod tytułem „Czarny Śląsk”. Bardzo mi się podoba ten numer.
Jak jesteśmy przy Darii ze Śląska, to powiedzmy o zbliżającej się w lutym Nagrodzie im. Kazimierza Kutza. Wśród nominowanych jest też Agnieszka Holland. Taka krytyka, z jaką spotkała się choćby ze strony prezydenta RP, który krytykował, choć nie widział filmu, dobrze zrobiła jej „Zielonej granicy”?
Ja bym w ogóle na temat tego prezydenta starał się nie wypowiadać. Bo nie chcę mówić złych rzeczy, bo tylko takie mógłbym wypowiedzieć na jego temat, a to w końcu wciąż jeszcze prezydent tego kraju, dlatego powiem tylko tyle, że każda krytyka robi sztuce dobrze. Dlatego tak wielu ludzi poszło na ten film. My również z żoną byliśmy na „Zielonej Granicy”. To jest dobry film, choć ma parę takich mocno dla mnie zabawnych elementów, które potwierdzają tezę, że część ludzi z establishmentu, które niby walczyła z PiS-em, nie dostrzega, że przekracza czasem barierę śmieszności. Że są obok zwykli ludzie, którym naprawdę powinno stawiać się pomniki a nie koniecznie tym, którzy mają wygodne życie a ich bunt jest tylko pozą, która ich na nic nie naraża. Ale poza tym film jest dobry a pan prezydent i pan przewodniczący w tej chwili już opozycyjnej partii zrobili znakomitą reklamę filmowi swoimi niemądrymi wypowiedziami i dzięki temu już dawno nie było tylu ludzi na polskim filmie.
Na początku lutego przyjeżdżacie do Rybnika z „Weltmajstrami”, z reprezentacją Śląska w piłce nożnej. Myślicie, że grałaby lepiej od Biało-Czerwonych?
No jasne. [śmiech] Tylko trzeba pozbierać tych fusballerów z różnych lat, odmłodzić i jazda. To wszystko się dzieje w przyszłości. To taka futurystyczna opowieść napisana przez Zbysia Rokitę. Dzieje się w roku 2050, gdzie reprezentacja Śląska gra pierwszy mecz z Niemcami, a finał z Polską. A w tej reprezentacji Śląska kapitanem jest Łukasz Podolski, ale są też Cieślik, Pohl, Wilimowski, Furtok. Jakby pozbierać tych wszystkich piłkarzy z różnych czasów i sprawić, by oni wszyscy byli w znakomitej formie, to myślę, że byłby tu potężny dream team, którym moglibyśmy zawalczyć o mistrzostwo świata [śmiech].
Ale poważnie mówiąc, myślę, że my na Śląsku, a w Rybniku jeszcze bardziej, bo mocie blisko do Czechów - mamy w swojej naturze trochę niemieckiego ordnungu i pragmatyczności, sporo czeskiego poczucia humoru (mówię o sobie, że jestem Czecho-Ślązakiem) i pewnej fantazji austrowęgierskiej.
No i jest też trochę tego polskiego machania szabelką. Mało kto na to zwraca uwagę, ale proszę sobie wyobrazić, że po 123 latach powstaje państwo Polska, którego nie było na mapie. Ludzie, którzy żyją wówczas, w ogóle nic nie wiedzą, co to jest Polska. Mamy jedno pierwsze powstanie, wybucha drugie, a Polska się jeszcze nawala z Rosją Radziecką, która jest nadal potęgą, pomimo tego, że tam jest rewolucja. I pewnie wszyscy w tej Europie myślą, że zaś tej Polski za chwilę nie będzie. No i nagle jakaś grupa szaleńców bożych na tym Śląsku postanawia się do tej polskiej efemerydy przyłączyć, do tego państwa, którego za chwilę może nie być. Jasne, że te powstania są przede wszystkim antyniemieckie, ale jednak są! No i to jest jakieś takie mentalnie polskie. Idziemy na bój bez względu na wszystko! Dla mnie to jest cudowne, że Ślązacy mają konglomerat, moim zdaniem, tych najfajniejszych cech - Niemców, Polaków, Prusaków, Czechów. To jest coś fajnego, co w Polsce powinno się hołubić. Pierwsza Unia Europejska, czyli Austro-Węgry, jej kawałek był tu. Ślązacy nigdy nie byli w żadnych zaborach, tylko myśmy byli tymi zaborcami.
W przypadku Rybnika pruskimi…
Strasznie lubię Rybnik, bo choć jest na Śląsku, to dla mnie trochę nie jest. Nie chodzi o to, że tam nie ma Ślązoków. Tam są nawet bardziej organiczne Ślązoki, bo mniej wymieszane niż w tej naszej miejskiej aglomeracji. Natomiast wy macie więcej tego czeskiego poczucia humoru, dystansu. Pamiętam, jak robiliśmy różne kabarety ze Smolorzem. Parę gal telewizyjnych, było w TZR. Kolegowaliśmy się z Józkiem Polokiem. Pierwszy raz usłyszałem w dowcipach, jak ktoś godo po rybnicku. To jest inny śląski. On ma rdzeń bardziej czeski. W Rybniku ma inną śpiewność.
A jak robiliśmy „Dracha” z Rybnikiem, wspólnie z urzędem miasta, bo miasto finansowało spektakl, to trochę inaczej się gadało niż z urzędnikami w Metropolii. Zresztą ja ciągle Rybnik przyłączam do tej aglomeracji. Co z tego, że jest 40 kilometrów dalej. Razem jesteśmy potęgą. Z Rybnikiem będzie to z 3,5 mln mieszkańców, a całe województwo ma 5 milionów. To mały europejski kraj. Słowacja ma 5 milionów obywateli.
Teatr Rybnicki ma 60 lat. Tu się dobrze gra?
Bardzo. To, co robi Michał Wojaczek, to jest bardzo fajne, ciekawe, on jest artystą, muzykiem. Stara się w mądry sposób kierować teatrem, łączyć różne rzeczy. Działają tam amatorskie teatry, zespoły zawodowe. Na fajne koncerty ludzie jadą do Rybnika z Katowic czy Chorzowa. Teatr w Rybniku ma dużą widownię, nawet większą niż w Teatrze Śląskim, bo u nas są 444 miejsca, a u was prawie 600. „Dracha” wolę grać w Rybniku niż w Katowicach, bo on w tej przestrzeni lepiej się znajduje. W Śląskim publiczność też świetnie reaguje, są owacje na stojąco, ale mam wrażenie, że bardziej trafia do ludzi z Rybnika. Ten Rybnik tam rezonuje.
To dlaczego kończycie z „Drachem”?
Właśnie się zastanawiam czy kończyć? Może go jednak nie zdejmiemy? Ale to wynika z czysto pragmatycznych powodów. Ciągle pojawiają się nowe premiery. W styczniu mieliśmy dwie na dużej scenie. „Boską” z Grażyną Bułką i „Korfanty. Rebelia!”. W kwietniu będzie pierwszy spektakl Klaty w Teatrze Śląskim: Folwark zwierzęcy. Każdy spektakl ma swoją żywotność, trzeba zrobić miejsce. Ale po tym, co się wydarzyło przez ostatni weekend kiedy graliśmy „Dracha”, a mieliśmy pełne widownie i entuzjastyczne przyjęcie, zaczynam się poważnie zastanawiać nad pozostawieniem tego spektaklu w repertuarze.
Jakby już czymś zastąpić „Dracha”, to może „Epifanią”, nową-starą powieścią Twardocha. Tam też pojawia się rybnicki szpital. W ogóle Szczepan lubi te wycieczki do Rybnika w swojej prozie…
Bo z Pilchowic to ma chyba nawet bliżej do Rybnika niż do Katowic. Teraz napisał opowieść - choć jeszcze nie wyszła, czytałem fragmenty - w której duża część dzieje się na Zalewie Rybnickim.
Kto nie trafi do Teatru Śląskiego albo Teatru Ziemi Rybnickiej, może Pana zobaczyć w nowym serialu „Powrót” na Netflixie. To odskocznia od teatru?
Zabawa. W 2006 z Maćkiem Pieprzycą zrobiliśmy „Kryminalnych, misję Śląską”. Trzy odcinki połączone jedną fabułą. Grałem tam mordercę, który porywał kobiety i żywcem je zakopywał. Do dzisiaj, czasem ktoś mi mówi: „Jezu, to pan? Bo się strasznie pana bałam wtedy”. Jestem z wykształcenia aktorem, oprócz tego, że od 18 lat jestem dyrektorem teatru, reżyserem 60 przedstawień, to czasem, nie za często, ale włączam sobie ten tryb aktorski, jak zapraszają. [śmiech]
Uwielbiam kamerę, zresztą chciałem być reżyserem filmowym i aktorem filmowym nawet bardziej niż teatralnym. Może kiedyś uda się zrobić film, ale to jest straszna machina, finansowo skomplikowane. Natomiast idę sobie czasem do tego filmu jako aktor, bo mi to sprawia przyjemność. Czasem jest tak, że nikt mnie tam nie zna i to jest też fajne.
Bez przesady.
Jest tak czasem. Ludzie filmu nie zajmują się teatrem. Często nie wiedzą, jakie kto gra spektakle. I to jest super bo wtedy jestem jakimś anonimowym gościem. Może ktoś mnie widział w jakimś filmie, ale nie kojarzy z teatru, więc muszę się sprawdzić. A film jest inny niż teatr, trzeba zrobić to błyskawicznie, są dwa, trzy duble i koniec, albo działa, albo nie. Ja tam nie gram wielkich ról, mam najwyżej po kilkanaście dni zdjęciowych, a nie 30, 40 dni, nie mam swojej garderoby w postaci campera, który stoi na planie. Siedzę we wspólnym z kolegami, ale to jest coś fajnego, bo uczy pokory. Lubię pracować z kamerą, stąd te różne rzeczy z moim udziałem, które pan widzi na Netflixie. Jakoś na jesieni zobaczy pan kolejny film w którym gram razem z Tomkiem Karolakiem, roboczy tytuł „Zgon przed weselem”. Reżyserował Tomek Konecki.
A tam mówi pan po polsku, czy śląsku?
Po śląsku godom, bo jak oni już dzwonią do mnie z filmu to na 70 procent spytają: „Panie Robercie a będzie pan mówił gwarą? Ja rzucam wtedy: „językiem”. A oni: „No dobra, to będzie pan mówił w tym filmie w języku śląskim?”.
Ale te śląskie nawet krótkie Pana epizody się pamięta. Na przykład z „Drogówki”, jak panu komendantowi pijanego Ecika z gorolem podmienili w autobusie…
Tam jest tak krótko, że jak ktoś mrugnie, to nawet nie zauważy. Ale coś w tym może i jest. Kiedyś grałem w serialu „U pana Boga w ogródku”. Miałem jakiś tam trzeci plan. Jestem tajniakiem, jedziemy w nieoznakowanym wozie i zatrzymuje nas policja pod Białymstokiem. Oni coś do nas mówią z akcentem, zaciągając, a ja do nich godom po śląsku.
To epizod, a do dziś ludzie mi mówią: „A pan grał „U pana Boga w ogródku?”. - Tak, mówiłem jedno zdanie. - „No właśnie. Super pan to powiedział!”. To dowód na to, że ten śląski rezonuje. Choć to taka trochę małpia zręczność, czasem się tego wstydzę, że ludzie to traktują troszkę jak kabaret Ecikowski. Czasem więcej złego niż dobrego z tego wynikło dla nas, Ślązaków. Dlatego teraz, żeby to odkręcić, robimy poważne rzeczy. Z Twardochem, Rokitą, Koziołkiem, Kadłubkiem, by po tym śląsku godać o poważnych sprawach, a nie tylko głupotach.
Rozmawiał Aleksander Król