Strona główna/Gazeta Rybnicka/Dzielnice Rybnika/Stodoły/O pani Eli, co na Hoymie fedrowała

O pani Eli, co na Hoymie fedrowała

04.12.2024 Niewiadom

Kiedy w 1979 roku przyjmowała się do pracy, usłyszała: – Dziołszko, dobrze się zastanów, czy robota na grubie jest dla ciebie – wspomina tamte słowa Elżbieta Chrószcz z Niewiadomia. Zastanowiła się… i w górnictwie przepracowała prawie 40 lat – zaczynała na Hoymie od pracy na tokarce, potem była tamtejsza sortownia i płuczka, a na koniec – dział sprzedaży węgla na Rydułtowach. – Jeszcze bych porobiła – śmieje się pani Ela. 

O pani Eli, co na Hoymie fedrowała. Zdj. Wacław TroszkaZ okna domu, w oddali widzi zabudowania Ignacego. Pracowała tam cała jej rodzina: matka, ojczym, ciotki, wujkowie, sąsiedzi.

– Rosłam przy tej kopalni. Chciałam tam pracować od czasu, gdy mama posłała mnie do ojczyma ze śniadaniem i na warsztacie zobaczyłam tokarza przy pracy. Tak spodobało mi się to, co robił pan Rajmund, że powiedziałam mu wtedy, że jak skończę podstawówkę, będę pracować na grubie! – wspomina z uśmiechem pani Ela.

I postawiła na swoim, skończyła przyzakładową szkołę na Ryfamie w klasie tokarz i jako 18-latka oficjalnie rozpoczęła pracę na Ignacym, wtedy był to Ruch II kopalni Rydułtowy. Pierwsze lata spędziła przy tokarce.

– Toczyłam najróżniejsze elementy i detale do urządzeń na płuczce: wały, panewki czy śruby, bo dawniej wszystko trzeba było dorabiać, a raz zdarzyło mi się nawet zrobić gwizdek dla kolejarzy. Bardzo się cieszyli, bo lokomotywa bez gwizdka jest jak samochód bez titka – śmieje się pani Ela.

W warsztacie poznała swojego męża Antoniego, a rok po ślubie urodził się im jedyny syn, Olek. Kiedy po macierzyńskim wróciła na kopalnię, miała 26 lat i nowe wyzwania przed sobą. – Miałach pietra, czy podołom – wspomina sympatyczna rybniczanka. Podołała! 

Ela na szychcie

– Proszę spojrzeć, to ja i moje koleżanki – od razu widać, że jesteśmy po szychcie. Te czyste idą dopiero na drugą zmianę – pani Ela pokazuje czarno-białe zdjęcie grupki pracowników i kierownictwa Ignacego, jedyne zachowane z tamtych czasów, na którym stoi też kilkanaście kobiet w roboczych ubraniach.

– Miałach pietra, czy podołom – wspomina sympatyczna rybniczanka. Podołała! Zdj. (S)

– Nosiłam chustkę na głowie, żeby maszyna nie pochwyciła mi włosów. Na nią zakładało się jeszcze hełm – opowiada o pracy w kopalnianym zakładzie przeróbki mechanicznej węgla nazywanym też płuczką. To tam sortuje się i przygotowuje węgiel wyjeżdżający taśmociągami z dołu na powierzchnię, tak by nadawał się do konkretnych celów. To również tam z urobku oddziela się kamień i dzieli się węgiel na określone grubości i to właśnie tam, na różnych stanowiskach przez całe lata pracowała pani Ela, obsługując różne urządzenia. Było ciężko, bo zdarzały się awarie taśmociągów i ich elementów, zdarzały się też kamienie i bryły węgla blokujące ich pracę, które trzeba było rozbijać, zdarzało się wreszcie, że węgiel wysypywał się poza taśmę, skąd potem trzeba go było wrzucić z powrotem.

– Codziennie były do przerzucenia co najmniej dwie tony węgla, więc nie miałyśmy zakwasów. Na płuczce było ciężko, wciąż były przeciągi, a zimą było tam zimniej niż na dworze. Taśmociągi były omszałe z mrozu, więc trzeba było sobie jakoś radzić, tak by wszystko działało jak trzeba, a czasem nawet rozpalać w kilku miejscach popularne koksioki. Zimą pękały rury w łaźni, więc często całe zmazane cisłyśmy do domu. Kiedyś woda była tak zimna, że tylko lekko się umyłam, wsiadłam na rower i pojechałam do domu, żeby się wykąpać, ale jak wsadziłam grzebień we włosy, to już w nich został, bo po prostu zamarzły. Kiedy spojrzałam w lustro, wyglądałam jak ofiara Titanica – śmieje się Elżbieta Chrószcz.

Zimą mróz, latem nieznośny upał, a do tego okropny hałas urządzeń i jeszcze ten unoszący się wszędzie czarny pył, który wżerał się w oczy, nos, skórę, włosy…

– Po kilku godzinach pracy byłam czarna jak ten węgiel. Pamiętam, jak mąż przyprowadził kiedyś synka, bo ten chciał zobaczyć, gdzie mamusia pracuje. Kiedy przyszłam po niego na bramę, Olek zaczął głośno płakać. Byłam czarna jak dioboł, a on krzyczał, że nie może się pobrudzić, bo mamusia będzie się na niego gniewać – wspomina z uśmiechem.

Aleksander nie poszedł w ślady rodziców, jest informatykiem. – Chyba go odstraszyłam… Widział, jak ciężka to robota – mówi pani Ela. Była tak trudna, że praca na płuczce budziła strach wśród górników pracujących na dole.

– Kiedy któryś z nich coś przeskrobał, trafiał do nas, na płuczkę i po kilku dniach prosił z płaczem, że chce wracać na dół, bo ma tam lepiej niż my tu, na powierzchni – opowiada pani Ela, od 10 lat górnicza emerytka.

Pani Ela na Ignacym. Zdj. Wacław Troszka

Rybniczanka pracowała też na zmiany. – Często po powrocie z nocki, w domu czekały też inne obowiązki, więc nieraz było tak, że wchodziłam do sypialni, klepałam poduszkę i mówiłam: – Elko, no to już żeś sie wyspała – wspomina. Mówi, że praca, jaką wykonywała, była bardzo odpowiedzialna, wymagała opanowania i uważności na siebie i innych, bo o nieszczęśliwy wypadek nie było trudno.

– Trzeba było wystrzegać się rutyny – mówi niewiadomianka i pokazuje kolejne zdjęcie. 

Sporo z tych kobiet już nie żyje: – Ta babka miała wypadek na nadszybiu, wozy ścisły jej rękę, do pracy już nie wróciła. Ja dobiegam do 65 lat, więc panie z tego zdjęcia są już dobrze po osiemdziesiątce, a wiadomo, że pracując w tak ciężkich warunkach ze zdrowiem bywa różnie. Przecież człowiek nie jest nieśmiertelny – zauważa emerytka. Ciepło wspomina też swoją przełożoną, inżynier Ewę Maciejewską, która dbała o pracownice, ich płace i możliwość zdobywania dodatkowych uprawnień. – Dbała o kobiety – mówi z nostalgią.

Jaka matka, taka cera

– Na dół kobiety zjeżdżały tylko przy okazji Barbórki. Podobało mi się, ale większe wrażenie zrobił na mnie zjazd jeszcze z czasów szkoły, na szybie Leon II na Rydułtowach, bo było tam o wiele głębiej – wspomina. Kiedy zaczynała pracę na grubie, obowiązywał już zakaz pracy kobiet pod ziemią, inaczej było z jej matką Aleksandrą Łukasik, która przyjechała na Śląsk pod koniec lat 50.

– Mama pochodziła z wioski pod Piotrkowem Trybunalskim. Miała sąsiada, który po zakończeniu prac polowych, jesienią i zimą dorabiał sobie na kopalni. I kiedyś zabrał na Śląsk moją mamę i kilka innych dziewczyn – opowiada pani Ela.

Jej mama trafiła najpierw do kopalni w Radzionkowie. – Pracowała na dole w trudnych warunkach, a potem wracała do swojej wioski. Kiedy się urodziłam w 1960 roku, mama pracowała już na koksowni w Radlinie, ale lekarz zalecił jej, by się przeniosła. Wybrała kopalnię Hoym, bo była najbliżej – opowiada pani Ela, która przez pewien czas na Ignacym pracowała wspólnie z mamą i ojczymem.

– Cała moja rodzina i sąsiedztwo, dalsze i bliższe, prawie wszyscy pracowali na Hoym grubie. Po latach pracy znałam tu wszystkich, śmiałam się, że jak zawrzą gruba, to mogę pracować jako listonosz – mówi.

Kopalnia dobrych wspomnień

Pracowały tu całe pokolenia, o Ignacym mówiło się „onkelgruba”, bo niemal wszyscy się znali, szanowali i doceniali wyjątkową atmosferę, co podkreśla wielu byłych pracowników, również pani Ela. Opowiada, jak świętowano tu kolejne Barbórki, organizowano karczmy piwne, wycieczki i spotkania, choćby to z Masztalskim, jak spotykano się w domu kultury i ówczesnym klubie motorowym. Do czasu… W 1995 roku na Hoymie wyciągnięto ostatni wózek węgla i zatrzymano wydobycie. Ostatnia ściana została zlikwidowana w 2003 roku.

– Byłam tu, kiedy wyjeżdżał ostatni wózek, grała orkiestra, a niektóre kobiety płakały. Było żal, ale wiedziałam, że prędzej czy później będzie szlus, więc zrobiłam kolejny kurs i kiedy zamykano Ignacego, miałam już zapewnione stanowisko na Rydułtowach – mówi pani Ela, która zakończyła pracę w dziale sprzedaży, na wadze.

Podkreśla, że zawsze była elastyczna i potrafiła się odnaleźć na każdym grubskim stanowisku. – Wszędzie mi się podobało – przyznaje. 

Pracę na Ignacym Elżbieta Chrószcz wspomina z ogromnym sentymentem. Zdj. WaT

Pracowała do 55. roku życia. – To dziwne uczucie – mówi dziś o Zabytkowej Kopalni „Ignacy”.

– Znałam tu każdy kąt i każdą dziurę, teraz tego już nie ma. Czuję się, jakby ktoś machnął czarodziejską różdżką, zrobił „plum” i oto mamy inny, nowoczesny świat. Kolejne machnięcie różdżką, „plum” i znów jest tamten, mój stary górniczy świat… – opowiada Elżbieta Chrószcz. 

 

5 grudnia o 17.00 w Bibliotece głównej odbędzie się spotkanie „Pamiętniki z rodzin górniczych” z udziałem Elżbiety Chrószcz i Danuty Hanak oraz Moniki Glosowitz w ramach projektu „Rybnik – w kierunku zielonej przyszłości”, współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Sprawiedliwej Transformacji w ramach Programu Fundusze Europejskie dla Śląskiego 2021-2027. Byłe i obecne górniczki mile widziane!

 
Dziennikarz
Sabina Horzela-Piskula

Zobacz także

Nazywali ją onkelgruba
Nazywali ją onkelgruba

Nazywali ją onkelgruba

do góry