Strona główna/Gazeta Rybnicka/Dzielnice Rybnika/Wielopole/Dekady Rybnika na filmach Janusza

Dekady Rybnika na filmach Janusza

14.01.2024 Nasz wywiad działa

- Gdybym dziś wziął do ręki kamerę, pokazałbym, jak Rybnik zmienia się razem z nami i te zmiany idą w dobrym kierunku - mówi Janusz Rzymanek, który przez dekady dokumentował życie miasta. W Rybniku jego głos jest rozpoznawalny tak jak głos Krystyny Czubówny. Dość powiedzieć, że zapowiada przystanki w autobusach Komunikacji Miejskiej. Ambasador życia kulturalnego odbierze jedną z Nagród Prezydenta Miasta Rybnika za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania i ochrony kultury.

Janusz Rzymanek - filmowiec, dokumentalista, dziennikarz, fotograf - zaangażowany  w przeróżne działania na terenie miasta stanowi przykład człowieka  instytucji, który dla miasta jest ambasadorem życia kulturalnego, powiązanego  z działaniami edukacyjnymi. Zdj. Wacław TroszkaChoć wszyscy kojarzą Pana z telewizją kablową, to ten charakterystyczny głos wyrabiał się w radio? Zgadłem?
W liceum w Mysłowicach, do którego uczęszczałem, bo z Mysłowic pochodzę, mieliśmy radiowęzeł. To były lata 76-80. O płytach trudno było wtedy marzyć, dlatego muzykę pozyskiwaliśmy z „Trójki” Polskiego Radia, która była dla nas furtką do świata muzycznego. Na szkolnych przerwach graliśmy Barry’ego White’a, Boney M., Led Zeppelin, Deep Purple. To było prawdziwe szaleństwo! Oczywiście nadawaliśmy też komunikaty: „Dzień dobry, witamy was w środę 20 grudnia, do sylwestra pozostało niewiele czasu”. Wydawało nam się, że robimy wielkie radio [śmiech], ale wtedy złapałem bakcyla. Radio stało się moją miłością, przez radio poznałem też żonę, którą urzekłem swoim głosem, ale to już inna historia.

Proszę opowiedzieć.
To było już radio studenckie. W 80. roku dostałem się na studia, co nie było takie proste, bo chciałem zostać plastykiem, a mój ojciec, który był inżynierem, nie widział mnie w tym zawodzie. Ale przełamaliśmy jakoś lody i jeździłem na rysunek do Pałacu Młodzieży w Katowicach, by przygotować się do egzaminu. Niestety nie zdałem praktycznego. To było pierwsze zderzenie się ze ścianą młodego człowieka, który myślał, że góry będzie przenosił. A decyzji komisji nie rozumiałem, tym bardziej że według mnie egzamin zdali ludzie, którzy, miałem wrażenie, rysują tak jakby robili to po raz pierwszy w życiu albo krótko przed egzaminem kupili zestaw ołówków i nie mieli pojęcia o proporcjach. Na szczęście w cieszyńskiej filii Uniwersytetu Śląskiego był jeszcze inny kierunek - wychowanie przedszkolne, na który chętnie przyjmowali chłopców. Pomyślałem - nie zakwalifikowałem się na artystę, ale może na przedszkolankę? Pamiętam, że uczyliśmy się różnych piosenek: „Powiedz Jasiu powiedz, gdzie tak miło, gdzie tak miło, jak w przedszkolu, bo w przedszkolu miło płynie czas, bo przedszkole uczy, bawi nas”. To był bardzo sfeminizowany kierunek. Ja i trzech innych chłopaków czuliśmy się jak pączki w maśle, ale to nie było to. Dobrze, że był tam jeszcze jeden kierunek, który mnie strasznie kręcił - pedagogika pracy kulturalno-oświatowej. Postanowiłem zostać animatorem od działań kulturalnych, zmienić profil, nadrobić zaległości programowe, ale przyszedł stan wojenny i trochę się posypało.

Pamiętam, jak w sobotę wracałem z kolegą z domówki u koleżanki jakoś po północy i dziwne nam było, że ruch taki niewielki. Położyłem się spać, a rano mama mnie budzi i mówi: „synu, jest wojna”. Myślałem, że żartuje, ale telewizji nie było, radia, niczego.

Byłem przerażony, ale musiałem pojechać na uczelnię, poszedłem na jeden z pierwszych autobusów, chyba o siódmej, ale nic nie jechało, tylko regularnie puszczano komunikat, że ze względu na brak akumulatorów i kłopoty z paliwem autobus do Cieszyna nie odjedzie. W końcu jakiś pojechał, nabity strasznie, ale na jednym z przystanków była kontrola dokumentów, ja ich nie miałem, więc wyciągnęli mnie z autobusu i zanim wszystko sprawdzili, odjechał beze mnie. Ostatecznie po wielu godzinach dojechałem do Cieszyna jakąś ciężarówką, skulony pod siedzeniem pasażera, by ominąć posterunek wojskowy. Takie to były czasy.

A żona?
Studiowała wychowanie muzyczne, ja byłem na trzecim roku, ona na pierwszym. W Cieszynie były najpierw dwa, a potem trzy akademiki. Uśka głównie dla kobiet i dla małżeństw, Cieszko to był z kolei męski akademik, ale tam było kryterium dochodowe, a ponieważ oboje moi rodzice pracowali, ich przychody nie kwalifikowały mnie do akademika. Mieszkałem u dziadków, ale od nich był kawał drogi na uczelnię. Gdy zacząłem pracować w radiu, a praca w radio polegała na organizowaniu głównie audycji wieczornych, to maszerowanie tam i z powrotem było skomplikowane, więc napisałem podanie do dziekana, że uprzejmie zwracam się z prośbą o wyrażenie w drodze wyjątku zgody na akademik. I się udało. Ale trzeba dodać, że do samego radia też nie było łatwo się dostać, trzeba było przejść chrzest - zjeść kawałek taśmy z mydłem. To było obrzydliwe, ale też zabawne. No i żona mnie usłyszała. Ten mój głos zadziałał, a ta zażyłość trwała przez całe studia i trwa nadal.

Gdzieś w połowie lat 80. zacząłem bywać w Rybniku, bo żona jest rybniczanką, więc jak mnie ktoś pyta, to mówię, że przyszedłem do Rybnika za głosem serca.

Jaki Rybnik zapamiętał Pan z lat 80.? Budowało się osiedle Nowiny, działał browar…
Tak, ale dla mnie Rybnik kojarzy się głównie z muzeum, bo tutaj znalazłem pracę. Myślałem, że po skończeniu studiów świat należy do mnie… Pamiętam, że działała jeszcze wtedy Huta Silesia, potężny zakład zatrudniający kilka tysięcy osób. Byłem u nich aplikować, że gdyby chcieli jakiegoś animatora do domu kultury, to ja bardzo chętnie. Oni oczywiście grzecznie, że oddzwonią, ale na tym koniec. Podobnie było w paru innych zakładach, a mój entuzjazm gasł z każdym kolejnym. Ale tak się złożyło, że promotorką mojej pracy magisterskiej była doktor Irena Bukowska-Floreńska, pani dyrektor Muzeum w Rybniku i tu się spotkaliśmy. Okazało się, że jedna z pracownic szła na urlop macierzyński i pojawiła się szansa dla mnie - by muzeum mogło dalej prowadzić dokumentację, potrzebowali kogoś, kto potrafi fotografować. A fotografia, obok radia, była moją drugą pasją. I tak zakotwiczyłem się zawodowo w Rybniku. Potem dzięki dawnym znajomościom mojego ojca, który miał przyjaciół w telewizji, zacząłem dojeżdżać do Katowic i pracować „w reklamie”. Na międzynarodowych targach nagrywaliśmy reklamy firm. Byłem w żywiole.

Potem dostałem informację, że jest taki magazyn „W Górach”. Jeździłem i czytałem, no może nie tak jak Krystyna Czubówna, ale starałem się: „Oto kozice, widzicie je państwo w górnych pasmach górskich. Kozice żyją stadnie” i tak dalej.

Takie czytanie do filmów, jeździłem tam od czasu do czasu, aż wreszcie moja teściowa wypatrzyła ogłoszenie w rybnickich „Nowinach” i mówi: „ty tam jeździsz do Katowic, a tu się telewizja otwiera, to jest coś dla ciebie”. Mówię: „nie, no co też mama”, ale mówili: spróbuj. Jakoś na przełomie lat 80. i 90. Firma Exprofilm otworzyła kablówkę.

Mniej więcej w czasie wyborów w 1989 roku po Okrągłym Stole?

Pamiętam, że zbliżały się te wybory, bo na wstępie powiedziałem, że chcę złożyć oświadczenie, że mogę im o wszystkim opowiedzieć, odegrać nawet jakąś scenę, ale nie będę się wypowiadał na tematy polityczne, zwłaszcza zbliżających się wyborów, bo uważam, że jako dziennikarz powinienem być bezstronny.

Przesłuchania odbywały się w budynku ówczesnego KBO (dzisiejszy biurowiec K1) na ósmym czy dziewiątym piętrze. Było ze sto osób. Wchodziłem jako jeden z ostatnich i myślę sobie - oni tam siedzą od kilku godzin słuchając kandydatów na prezenterów, więc muszę powiedzieć im coś ciekawego, aby mnie zapamiętali. Po wszystkim myślałem „umarł w butach”, a potem mama powiedziała, że dzwonili, że będę pracował w telewizji. Było nas tam więcej osób. Był były właściciel Celtiku, co grał chyba w „Grzesznym żywocie Franciszka Buły”, fajna ekipa się zebrała. Mieliśmy najpierw biuro w Chwałowicach. Tu było rybnickie „Woronicza”, choć dzisiaj wielu trochę źle nazwa tej ulicy się kojarzy. Wtedy ta nasza telewizja była czymś zupełnie nowym. Kablówka wchodziła do polskich miast.

W telewizorze były tylko dwa programy, a tu rewolucja. Ilu rybniczan wtedy kablówkę mogło oglądać?
Myślę, że mogło to być 10, może nawet 12 tys. gniazdek. Przy kilkuosobowej rodzinie dawało to z 30 tys. ludzi. Ten kolorowy świat z satelity wszystkich nas zachwycił, ale to była dosyć droga inwestycja, by taki talerz satelitarny sobie kupić na własność. Na szczęście pojawiła się firma, która miała koncesję, zamontowała duże anteny na Szkole Podstawowej nr 5 przy ul. Różańskiego i postanowiła okablować Rybnik i dać ludziom coś więcej niż tylko pierwszy i drugi program.

Nadawali RTL, MTV i inne… Piękny świat, który był jakby poza naszym zasięgiem. Wielu ludzi lgnęło do tego, za relatywnie niewielkie pieniądze w postaci abonamentu mogli dostać kolorowy świat. A właściciele kablówki dodatkowo postanowili utworzyć własny program.

O czym nagrał Pan pierwszy materiał?
Oczywiście o muzeum. Jeszcze mam gdzieś ten materiał. Remont placówki, rozmowa z panią dyrektor, tykający zegar, którego doglądał już wtedy pan Kalkowski.

Stawiali na kreatywność, niewiele rzeczy było narzuconych i to nam bardzo później pomogło przy wymyślaniu tematów. Na poczekaniu mam 20 propozycji na tematy dla dziennikarzy, którzy powiedzą, że nic się nie dzieje.

Chyba kilkanaście odcinków „Spacerkiem po Rybniku” robiliśmy wspólnie z Markiem Szołtyskiem. Kiedyś je jeszcze ludziom pokażę. Tylko muszę zdigitalizować ten materiał, bo jest na VHS, a wysiadł mi magnetowid. Z Szołtyskiem musieliśmy się nawzajem hamować, bo obaj możemy mówić jak najęci. Pamiętam, że kręciliśmy odcinki o gołębiach na rynku, o browarze, targowisku. Z kolei ja wymyśliłem sobie „Alfabet ulic”. Chodziłem z kamerą, a doszedłem do takiej perfekcji, że byłem w stanie sam kręcić i pytać: „Jesteśmy w Rybniku na ulicy Marynarskiej. Tak, tak nie przesłyszeliście się państwo. To nie jest Wybrzeże, oczywiście mamy nasze morze rybnickie, ale Marynarska nie ma z tym nic wspólnego, to po prostu jedna z ulic w dzielnicy Rybnik-Północ, ma około 300 m. Ktoś tu się krząta w ogródku. Podejdziemy do niego i zapytamy, jak się mieszka przy Marynarskiej, czy mocno kołysze?”


Jakbyśmy odtworzyli teraz ten Pana film z lat dziewięćdziesiątych, to Rybnik jakim byłby miastem?
W tamtym czasie widziałem w Rybniku jakiś taki ogromny potencjał także wśród ludzi, którzy jakby czuli się odpowiedzialni za losy tego miasta. Prezydentem Rybnika był wówczas Józef Makosz - on też był takim wizjonerem, trochę zapatrzonym we Francję. Postanowił budować ronda, przecież to się wówczas w głowie nie mieściło! Ludziom się na okrągło poprzewracało, ale bez tych rond byśmy stali w miejscu.

W Rybniku jak w całej Polsce widać było entuzjazm związany z przemianami społeczno-politycznymi?
Tak, mnóstwo inicjatyw, także tych kulturalnych. Cieszę się np., że uczestniczyłem w narodzinach RYJKA, że miałem okazję poznać i działać wspólnie z Olkiem Chwastkiem, aktywną do dziś Jadzią Bronowską, jej mężem Wojciechem Bronowskim, dyrektorem teatru, że urodził się festiwal piosenki, że miałem okazję uczestniczyć w życiu społecznym i kulturalnym miasta. Było widać entuzjazm. Rybnik coraz bardziej stawał się moim miastem. Mogłem się tu realizować, wyżywać.

Ale podejrzewam, że oprócz tego entuzjazmu na Pana taśmach z tamtych lat jest też smutek związany ze schyłkiem dużych zakładów, np. Rybnickich Zakładów Naprawczych?
Tych smutnych kadrów zbyt wielu nie ma, ale cieszę się, że przy RZNach był kiedyś Klub Filmowca. Oni realizowali tam dużo filmów i jakoś pod koniec lat dziewięćdziesiątych otrzymałem cały ten materiał nagrany na taśmach VHS. Jest tam pokazany kawał Rybnika z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. W niektórych materiałach Wojtek Bronowski występuje jako lektor. Na taśmach są chyba mistrzostwa świata na żużlu w Rybniku, defilady pierwszomajowe? Dokument z pożaru bazyliki, który zresztą zgrałem z taśmy i udostępniłem w sieci.Wracając do upadłości RZN-ów, to cieszy mnie to, że mimo trudnych sytuacji ludzie nie robili porządku na zasadzie, że wyrzucali wszystko jak leci. Te materiały jednak ocalały.

Dużo mówi się dziś o wolności mediów. Miejski Program Informacyjny był miejski. Urzędnicy narzucali swoją wizję?
Najpierw robiliśmy telewizję po godzinach, każdy pracował jeszcze gdzieś indziej, ale potem udało się przekonać miasto, że warto, by był taki program o mieście. Realizowaliśmy materiał, ale to nie było tak, że coś nam kazano nakręcić, absolutnie nie.

Mieliśmy dowolność, ale też sami czuliśmy, że nie powinniśmy przesadzać z krytyką. Wszystko można powiedzieć, tylko trzeba wiedzieć jak. Można np. powiedzieć, że „decyzja podjęta przez radnych części mieszkańców z pewnością nie będzie odpowiadać, bo któż z nas chciałby mieć podwyższone podatki, ale z drugiej strony więcej podatków to więcej możliwości finansowania różnych zadań”.

Miejski Program Informacyjny nadawany był we wtorki i piątki, umowę mieliśmy na 104 programy w ciągu roku. Zaczynaliśmy zawsze standardowo: „Dzień dobry. Janusz Rzymanek. Witam państwa w Miejskim Programie Informacyjnym”. I tak to szło… A było z tym trochę zabawy. Montaż liniowy na dwóch magnetowidach, sprzęt ciężki, maszyny bardzo kosztowne. To były inne czasy, teraz każdy w komórce zmontuje lepszy filmik na TikToka w ciągu paru minut.

Janusz Rzymanek z ikoną Telewizji Polskiej Maciejem Orłosiem. Zdj. arc prywatne Janusza Rzymanka

Dlaczego odłożył Pan kamerę?
Miasto ogłaszało przetarg na produkcję MPI, inna firma złożyła nieznacznie tańszą ofertę. Skończyło się. Stanąłem na rozdrożu. To było dla mnie dosyć trudne. Pomyślałem: Boże, przecież nic innego nie potrafię robić. Na szczęście otrzymałem silne wsparcie ze strony żony. Namiętnie czytała wtedy „Zwierciadło”. Pamiętam jeden z artykułów o tym, że my Polacy chodzimy z nosem wywieszonym na kwintę, markotni, wiecznie niezadowoleni. Zamiast pozytywów rozpamiętujemy problemy, ale okazuje się, że 95 proc. tych problemów, które uważamy, że są nie do rozwiązania, zawsze udaje się rozwiązać. Pomyślałem wtedy, czy ja dla tych 5 proc. mam być teraz marudny? Zacząłem robić materiały dla gmin, reklamy firm, m.in. o kostce brukowej firmy Utex dla Elektrowni Rybnik.

W końcu przyszła też propozycja z urzędu miasta - szukali osoby, która zajęłaby się promocją projektu „Dodajcie nam skrzydeł”, którego celem była aktywizacja osób niepełnosprawnych. Moje pomysły się spodobały, po dwóch latach projektu efekty były bardziej niż zadowalające. Sporo osób znalazło zatrudnienie. Gdy projekt się skończył, otrzymałem propozycję pracy w szkole. Chodziło o ZS nr 6, który przenoszono do Boguszowic. Najpierw pracowałem tam - powiedzmy - w administracji, zajmując się promocją. Z czasem zrobiłem oligofrenopedagogikę. Zacząłem uczyć. Skończyłem kierunkowe studia podyplomowe. Zacząłem także wykorzystywać fotografię do pracy nad emocjami. Prowadzę też zajęcia w Przygodzie. Administruję profil społecznościowy Rybnicki Deptak. Ale to już inna opowieść.



Gdyby dziś wziął Pan kamerę, by sfilmować „nowy Rybnik”, to co by Pan pokazał?
Najbardziej urzeka mnie dziś ekologia. Pewnie filmowałbym niedawny protest mieszkańców przeciw budowie nowej kopalni na Paruszowcu. Zależy mi na zdrowym środowisku, chciałbym, by Rybnik nie był pokazywany głównie jako zadymiony kawałek Europy. Ta smogowa łatka do nas przylgnęła. Pokazałbym dzisiejszy Rybnik, jako miasto przyjazne do życia, zmieniające się, próbujące walczyć np. z korkami. Pokazałbym przyszłe centrum przesiadkowe, które mam nadzieję coś zmieni, marzę o tym. Jestem zamiłowanym amatorem cyklistą. Chciałbym, byśmy się na spokojnie przesiadali z samochodów na rowery i hulajnogi. Jasne, że Rybnik nie jest drugim Amsterdamem, ale pomysł ze ścieżkami rowerowymi jest dobry. Myślę, że właśnie to bym pokazał - że Rybnik się zmienia razem z nami i te zmiany idą w dobrym kierunku.

Skoro jesteśmy już przy komunikacji, rybniczanie każdego dnia podróżują z Panem autobusami. To Pana głos zapowiada kolejne przystanki…
Tak, to ja mówię: „Następny przystanek Bazylika”. Trochę przypadkowo to wyszło - robiłem materiał dla Zarządu Transportu Zbiorowego m.in. o e-bilecie, o przyczepce na rowery do autobusu, który jeździł do Rud. Poznali moją pracę, a potem ktoś wpadł na pomysł, by informować pasażerów o przystankach i zapytano, czy się tego podejmę. Potem plułem sobie w brodę, bo tych przystanków było chyba ponad 400. To było duże wyzwanie.

Rozmawiał Aleksander Król

Redaktor Naczelny
Aleksander Król

Zobacz także

Rybnickie nagrody za osiągnięcia w dziedzinie kultury przyznane
Rybnickie nagrody za osiągnięcia w dziedzinie kultury przyznane

Rybnickie nagrody za osiągnięcia w dziedzinie kultury przyznane

do góry